Witold Gombrowicz był obrazoburcą i niszczycielem mitów narodowych, z zajadłością rozprawiał się z naszymi świętościami i stereotypami, poruszał tematykę homoseksualną, zrzucał symbole z piedestałów i ołtarzy.
Operował groteską, parabolą, hiperbolą, ironią; wpisywał się w gatunkowe konwencje literackie, by rozsadzić je od środka. Był człowiekiem ironicznym i zgryźliwym, dumnym i upokorzonym, bezczelnym i nieśmiałym, wybitnym i świadomym granic swoich możliwości. Był postacią na wskroś samotną i tragiczną. I był zakochany w Argentynie.
W sierpniu 1939 r. Gombrowicz przybił do brzegu Buenos Aires na pokładzie “Chrobrego”. Pod rozpalonym niebem Argentyny dowiedział się o napaści Hitlera na Polskę. Zrezygnował z powrotu do Europy, zdecydował się zostać w Buenos Aires.
Wiele lat później śladami Gombrowicza udała się włoska pisarka, której wspomnienia z lat sześćdziesiątych przeplatają się z losami señora Gombra, odtworzonymi na podstawie jego “Dzienników”. Z tego dreptania ulicami i zaułkami Buenos Aires wyłania się obraz przerażająco nędznego życia, które wiódł polski pisarz-uchodźca, na początku mając przy sobie 96 dolarów. Przy skromnym trybie życia, jaki prowadził, oszczędności wystarczyły mu na pół roku. Od czasu do czasu mógł liczyć na wsparcie z polskiego konsulatu albo na honorarium za wykład o literaturze dla znudzonych matron. Bywał korepetytorem, pisywał reklamy do gazet. Aby się najeść chadzał na stypy do zupełnie obcych ludzi. Mieszkał w nędznych pensjonatach, za które nie miał czym płacić, więc zdarzało się, że uciekał w nocy i szukał nastepnego schronienia. Argentyńskie życie Gombrowicza było tak pełne groteski i goryczy, jak jego twórczość.
Cierpiąc głód i nędzę rozpaczliwie bronił swej niezależności, chciał być pisarzem i nikim innym, wzbraniał się przed podjęciem zwykłej pracy. W dzień spacerował po mieście, przyglądał się ludziom, wstępował na tanią kawę z rogalikiem, przesiadywał w bibliotece, wieczorami chadzał popatrzeć na bawiących się mieszkańców Buenos. Chłonął atmosferę miasta, żar lejący się z nieba, gorące rytmy tanga, zatłoczone bary, zapach dymu tytoniowego, łowił spojrzenia atrakcyjnych dziewcząt i przystojnych chłopców. Nocami stukał na swojej starej maszynie do pisania. Tłumaczył “Ferdydurke” na hiszpański, co szło mu bardzo opornie z powodu ograniczonego zasobu hiszpańskich słów, do czasu, gdy jego przyjaciele zawiązali Komitet do spraw Przekładu. Przyjaźnił się z młodym Włochem, który chciał zostać sławnym bokserem, a zginął zatłuczony w nielegalnej walce, z dziennikarzem Robertem Arltem, z “poetą i poszukiwaczem nieskończoności” Jacobem Fijmanem. Los stykał go z różnymi ludźmi, ale Gombrowicz zdecydowanie przedkładał towarzystwo prostych, życzliwych osób nad grono literatów i elity, zmanierowanych i pustych.
Gombrowicz wyjechał z Argentyny dopiero w 1963 r. Miał już za sobą hiszpański przekład “Ferdydurke (1947), debiut na łamach “Kultury”, która od 1951 r. publikowała jego “Dzienniki”, był autorem “Ślubu” (1953), “Trans-Atlantyku” (1953), “Pornografii” (1960). W 1963 r. pomieszkał w Berlinie, w 1965 r. osiadł we Francji, ożenił się z młodziutką Ritą Labrosse. Ale, jak mawiają, gawędziarze, to już inna historia.
Książka Laury Pariani to niezwykła opowieść, nadzwyczaj plastyczna i kolorowa, wibrująca zmysłowością, opowiedziana słowami, które mają zapach i smak. Przejmująca historia o samotności, tułaczce i literaturze.
Laura Pariani, Gombrowicz i Buenos Aires, Wydawnictwo Literackie 2006
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz