poniedziałek, 10 października 2011

Moja Mama jest chińską matką

Z ciekawością sięgam po książki, o których dużo się mówi i pisze, bowiem przeważnie znajduję w nich zupełnie coś innego, niż się spodziewałam. Tak było w przypadku „Złej Matki”, która okazała się lekturą trudną i bardzo bolesną. Z „Bojową pieśnią tygrysicy” było odwrotnie: nastawiłam się na hardcore, a przypomniałam sobie konkretną - choć nie uniwersalną - metodę wychowawczą.

Niedawno byłam z chłopakami na basenie. Siedziałam na parapecie lekko pochylona do przodu, bo ilekroć się wyprostowałam, waliłam potylicą w żelastwo na oknie. Jednym okiem patrzyłam na moich chłopców podczas lekcji pływania, a drugim w książkę. Zagadnęła mnie siedząca obok mnie mama Jasia. Właśnie wróciła do Krakowa po dwunastu latach spędzonych pod panowaniem Jej Królewskiej Mości.

- Niezła masakra – kiwnęła głową w stronę książki – pisze, że podarła laurkę, którą dostała od córki. Potem w wywiadach łagodziła trochę swoje stanowisko, ale książka jest ostra.

Warunki do konwersacji na basenie podczas lekcji pływania są średnie, zatem nie dopytywałam się, czy mama Jasia czytała książkę po polsku czy po angielsku, czy tylko czytała o książce, bo i mnie incydent z podarciem laurki obił się o uszy. Tymczasem w „Bojowej pieśni...” nie ma nic o darciu – Amy Chua, niezadowolona z bohomazów na kolanie, które dostała od córek na urodziny, oddała je dziewczynkom z cierpkim komentarzem: wszak ona stara się i wydaje fortunę, by wyprawić dzieciom niezapomniane urodziny, więc czy sama nie zasługuje przynajmniej na piękne laurki?

Powiedz mi, czytelniczko-matko, która nie jesteś już archetypicznie pokorną i cichą strażniczką domowego ogniska, nie miałabyś podobnych odczuć? Nie czułabyś się zawiedziona i rozczarowana? Pewnie przełknęłabyś tę gorzką pigułkę i podziękowała z krzywym uśmiechem. Bo jak to, upominać się? Prosić? Domagać się spontanicznych wyrazów sympatii?

A tam, spontanicznych. Każda matka wie, że gdyby chciała liczyć na spontaniczną pomoc bliskich w pracach domowych, to jeździłaby na szmacie samiutka jak palec. Spontanicznie to dzieci mogą zrobić bałagan. Czego ich nie nauczymy, tego nie będziemy miały, ot co. Rzecz w tym, że tzw. zachodnia matka wytłumaczy dzieci sama przed sobą i zrobi za nie, a chińska matka nie odpuści.

Moja Mama jest taką chińską matką. Oczywiście z upływem lat jej panowanie nade mną słabnie, ale miewa tendencje, by zaplanować mi dzień albo chociaż obiad. W przeszłości była nieugięta, zawsze wiedziała lepiej, co jest dla mnie dobre i wymagała, wymagała i wymagała. Kiedy postanowiła, że będę miała piękne pismo, w związku z czym muszę codziennie ćwiczyć kaligrafię, nie pytała, co ja na to, nie zważała na mój bunt, tylko kładła przede mną zeszycik i książkę, z której miałam przepisywać wierszyki i zaznaczała odkąd dokąd. Mogłam marudzić, narzekać i trwać w uporze, ale czas leciał, a zadanie trzeba było skończyć przed emisją Strusia Pędziwiatra. To była niezła motywacja. Dziś wspominam to z nostalgią, a pismo mam piękne i bardzo żałuję, że wykorzystuję ja tak naprawdę tylko dwa razy do roku, pisząc kartki na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Mama nie rozczulała się nad nami: miałyśmy obowiązki domowe nazywane dyżurami. Obszar dyżurowania zmieniał się co tydzień: kuchnia i łazienka lub pokoje. Żadna z nas nie lubiła dyżurów w kuchni, bo mycie garów zdawało nigdy się nie kończyć, zlew zapełniał się błyskawicznie; odkurzanie zabierało zdecydowanie mniej czasu. I znów: mogłyśmy narzekać, złościć się, tupać, ociągać – ale robota miała być zrobiona i koniec, nie było dyskusji. Pamiętam, jak kiedyś bardzo długo stałam przy zlewie, dolewając od czasu do czasu ciepłej wody i trzonkiem drewnianej łyżki włożonej do termosu stukałam w dno, bo podobały mi się wrażenia wizualne. Cóż, za którymś razem stuknęłam za mocno i elektryzujące kręgi rozsypały się z brzękiem szkła. Kiedy próbowałam wykręcać się od różnych obowiązków bolesnym okresem, Mama tylko się złościła i powtarzała, że w ciąży czuła się dużo gorzej, a musiała chodzić do pracy i mam natychmiast przestać się nad sobą rozczulać, koniec kropka. Pewnego razu postawiłam się i bezczelnie zaległam na tapczanie, zwijając się w kłębek i pojękując z cicha. Co chwilę przychodziła do pokoju, patrzyła na mnie z dezaprobatą i powtarzała, że to coś niebywałego, przecież tak nie można! Kiedy zdawałam do liceum i następnego dnia miałam egzaminy, Mama kazała mi plewić jarzyny. Oburzałam się, że przecież mam naukę, muszę  powtórzyć materiał – a Mama na to, że już się nauczyłam, teraz potrzebuję przewietrzyć umysł, a nic tak dobrze nie robi umysłowi jak praca na świeżym powietrzu. I nie było zmiłuj! Poszłam w grządki wściekła i oburzona, a następnego dnia zdałam śpiewająco.

Gdy byłam w pierwszej klasie liceum, pokazałam Mamie wypracowanie z polskiego, które miało być oparte na motywach twórczości Kochanowskiego. Polonistka oceniła je na nędzne 3+, co było dla mnie największą obelgą, wszak na polaku w podstawówce jaśniałam światłem Gwiazdy Polarnej, a co napisałam wypracowanie, to było wybitne i zachwycało panią od polskiego, której brakowało skali, żeby mnie właściwie ocenić (najwyższą oceną była wówczas pospolita piątka, dobra dla kujonów, ale nie dla geniuszy). A tutaj, za moje wysublimowane wywody, trója z wulgarnym plusem. Niedopuszczalne! Wróciłam ze szkoły obrażona, wstąpiłam do Mamy na pocztę (pracowała wtedy na centrali telefonicznej, a w roku 1990 była to jedna instytucja pod nazwą „Polska Poczta, Telegraf i Telefon”) i nadęta wręczyłam jej dowód jawnej niesprawiedliwości, która mnie dotknęła. Mama zaczęła czytać i zamiast zagrzmieć oburzeniem na bezczelność pani od polskiego, wypaliła:

- A co to za herezje popisałaś?!

Obraziłam się śmiertelnie, odwróciłam na pięcie, wpadłam do domu, przykazałam siostrze, żeby na wypadek telefonu Mamy powiedziała, że mnie nie ma. Mama dzwoniła kilka razy, siostra kłamała jak z nut; dopiero po kilku godzinach łaskawie podeszłam do słuchawki, a skruszona i nieco wystraszona Mama przeprosiła mnie, koleżanki w pracy nakrzyczały na nią, że wypracowanie jest bardzo ładnie napisane i pani się czepia. Ach, jak ta chwila triumfu smakowała!...

Bardzo podoba mi się postawa Amy Chua i jak widzicie, jest mi całkiem bliska. Rozumiem jej aktualne serdeczne relacje z córkami, bo sama nie mam cienia żalu do mojej Mamy za te wszystkie opisane wyżej przypadki. Co więcej - gdy po latach przeczytałam tamto nieszczęsne wypracowanie, faktycznie okazało się dyrdymałami nie do przełknięcia, westchnieniami egzaltowanej panienki, podczas gdy miała to być konkretna i rzeczowa rozprawka. Cenię Mamę za jej żelazną konsekwencję i chciałabym być podobna. Bo Mama nie rozczulała się nad nami, ale jednocześnie była bardzo czuła, dużo nas przytulała, czytała nam i śpiewała przed snem, kładła się z nami wieczorem i pozwalała, byśmy ją oplatały jak węgorze. A laurek nie krytykowała, tylko zawsze chowała na pamiątkę – w czym przewyższała Ciocię Celinkę, która laurkę obejrzała, podziękowała i wyrzucała.

- I dlatego Celinka ma w domu porządek, a ja mam tyle papierów – mruczała Mama, tonąc w makulaturze, co było grubymi nićmi szyte, bo laurek nie dostaje od nas już od dawna, a sterty papierów rosną systematycznie.

No i patrzcie, jaka dygresja mi się zrobiła. Wracając do książki: jest świetna, dowcipnie napisana, wciągająca. Owszem, skóra mi lekko ścierpła, gdy przeczytałam, że trzyletnią Lulu matka chciała przymusić do gry na fortepianie. Obrazek dziewczynki wystawionej na mróz, żeby skruszała, na co ona tylko wyraźnie zhardziała, jest mi bardzo bliski. Mój Michaś jest taki sam, jak się uprze, to nie ma mocnych.

To mądra i życiowa książka o tym, że trzeba wymagać od dzieci, ale trzeba też wiedzieć, kiedy odpuścić. Bo największym skarbem i radością tygrysicy są jej dzieci, które kocha nad wszystko.

Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka 2011

8 komentarzy:

  1. "Powiedz mi, czytelniczko-matko, która nie jesteś już archetypicznie pokorną i cichą strażniczką domowego ogniska, nie miałabyś podobnych odczuć? Nie czułabyś się zawiedziona i rozczarowana? Pewnie przełknęłabyś tę gorzką pigułkę i podziękowała z krzywym uśmiechem. Bo jak to, upominać się? Prosić? Domagać się spontanicznych wyrazów sympatii?".
    Ja nie czułabym się zawiedziona :)) i mam to szczęście, że nigdy nie musiałam się upominać o wyrazy sympatii ze strony dzieci. Mnie mama-tygrysica przeraża.

    OdpowiedzUsuń
  2. Lektura Twojej recenzji wprawiła mnie w ambiwalentny niepokój. A wszystko, za sprawą przytoczonych tu fragmentów z osławioną "laurką". Czy To, że czasami przełykam gorzkie pigułki w postaci synowych bohomazów stworzonych na kolanie czyni ich niewdzięcznymi? A może to ja jestem matką hipokrytką? Bo czy rozczarowanie da się w istocie ukryć I wonder....????? Muszę się przyznać, że raz w życiu zdarzyło mi się posunąć do czegoś, czego do końca życia będę się wstydzić. Manifestacja mojej bezsilności dała o sobie znać kiedy z furią podarłam pracę konkursową Kuby. Tak jest, wyrodna ze mnie matka. Ale tak się dzieję kiedy człowiek próbuje wszystkich w koło zadowolić zapominając o sobie. Czy warto wymagać? Warto. Ale jak słusznie zauważyłaś podsumowując recenzję trzeba wiedzieć kiedy sobie odpuścić ;-)

    Pozdrawiam serdecznie i dziękuję za wątek osobisty. Miło jest poznać Cię lepiej ;-)
    Pozdrawiam
    Ewa

    OdpowiedzUsuń
  3. Mysle, ze ksiazka ta nie wywola takiego poruszenia w Polsce jaki wywolala w USA. Bo faktem jest, ze wiele polskich matek to matki Chinskie. Skosne oczy moge nawet dostrzec w blogu od-rana-do-wieczora lol. Czemu? bo w USA dzieci sa Dobrem Narodu, maja prawa i nieco obowiazkow, bo "good job" jest pochwala slyszalna nawet kiedy dziecko kichnie, bo kiedy balagan pokoju wylewa sie drzwiami to tylko odwaraca sie glowe, bo obiad mozna kupic w restauracji i pomocy w kuchni nie trzeba, bo nie ma ogrodkow zeby ich plewic, bo zadanie domowe nie moze zaszkodzic dziecku w zabawie, bo pokoj dziecka przypomina sklep z zabawkami, bo jesli cos zniszczy to szybko dostanie nowe---moze przesadzam. Nie mozna generalizowac i plawic sie w stereotypach, ale widze jakie wciaz "trudne" zycie maja rodzice i dzieci w Polsce- a to powoduje, ze nie ma takiego zepsucia i przesady w druga strone- obiektywne przeszkody temu zapobiegaja. W USa trwaja akcje przed rozpoczeciem roku szkolnego, zeby dzieciom i rodzicom przypomniec ze szkola sie zaczyna. Przekupuje sie dzieciaki i rodzicow, zeby poszli w pierwszy dzien do szkoly. Czy w Polsce ktos o tym slyszal??w uSA zadania nie sa zadawane z dnia na dzien- conajmniej z tygodniowym wyprzedzeniem. Zeby planow zabawy nie musialo sie zmieniac. Dlatego nacja skosnooka tak odstaje od glownego pradu amerykanskiego. Mimo, ze sa to tez amerykanie. Tam inaczej postrzega sie obowiazki. Nawet nie zdajecie sobie sprawy jakim oddziwek wywowala ta ksiazka w USA. Matka Tygrysica wywolala skrajne reakcje. Bo glowny nurt amerykanski to "dziecko musi stale byc szczesliwe, chwalone, kochane, calowane, rozpieszczane, moze piszczec, plakac, pluc, bo to dziecko...." I nagle matka tygrysica opisuje, ze dzieci sa "przymuszane"- moze dlatego jest tak duzo dysproporcja w wynikach szkolnych miedzy nacja skosna, a reszta. Oczywiscie na korzysc tych pierwszych. Zloty srodek. No ale gdzie to zloto i gdzie srodek. Trudno ocenic. Niemniej jednak wychowana w POlsce, wciaz nieco mam oczy skosne. Bo to akurat wynioslam z domu. Polskiego.

    OdpowiedzUsuń
  4. no Chuda Twoja recenzja sprawiła że pójdę do biblioteki i zapytam o książkę ! ba ja ją nawet wypożyczę i przeczytam :-)
    ps też robię dyżury przy myciu naczyń i Kuba myje i marudzi ale ja tam go nie słucham :D

    OdpowiedzUsuń
  5. do lektury czuję się również zachęcona
    a co do wspomnień, to spytam z ciekawości:
    bywałaś asertywna względem oczekiwań mamy?
    poza tym jednym wypadkiem na tapczanie?
    a jeśli tak, to jak ona sobie z twoim "nie" radziła?
    (ja bym za Boga nie poszła plewić przed egzaminami)

    OdpowiedzUsuń
  6. A mnie chińska matka przeraża. Wymagać trzeba, ale nie programować dzieci według klucza- same 6 w szkole, idealna gra na instrumencie i posłuch absolutny. Po lekturze Bojowej pieśni tygrysicy wiem, że będę dzieciom stwarzać odpowiednie warunki, zachęcać, wymagać tego co konieczne, a z całą resztą dawać wolną rękę.

    OdpowiedzUsuń
  7. a nie ma ktos moze e-booka tej ksiazki? zaciekawiła mnie :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Książka jest naprawdę dobra.To tylko polskie matki-polki wychowywane w przekonaniu, że na dzieci nie wolno podnieść głosu ani ich ukarać nie mogą pojąć że tylko szkodzą swoim pociechom. Efektem takiego wychowania sa potem rozpuszczone 5latki które uważają że wszystko im się należy dlatego że są, a rodzice to nic innego jak karta do bankomatu. Jestem jak najbardziej za wychowaniem prezentowanym w książce- no może bez wystawiania dzieci na mróz, ale za konsekwentnym egzekwowaniem dyscypliny. Dlaczego rodzice muszą się starać, dawać z siebie 150% normy w pracy, a dzieciom pozwala się robić wiele rzeczy na odczepnego. Przecież z takich dzieci wyrośnie jedynie pokolenie leniwych, rozpuszczonych "bachorów" które uważają że świat powinien im padać do stóp za samo ich istnienie. Więcej takich matek tygrysic a może Polska wreszcie nieco znormalnieje.

    OdpowiedzUsuń