Monika Szwaja zaczęła pisać stosunkowo niedawno (w 2003 r.) i jak już nabrała rozpędu, to leci jak rakieta.
Co kilka miesięcy pojawia się jej kolejna książka i nie są to żadne naciągane sequele czy popłuczyny po debiutanckim sukcesie: Szwaja konstruuje interesujące, wielowątkowe powieści z bogatą galerią postaci, mocno osadzone w naszych czasach, doskonałe pod względem warsztatowym. Gatunkowo są to czytadła, zatem nie Mickiewicz i nie Joyce, czyli chwała Bogu.
Za co kocham Monikę Szwaję? Za pozytywne przesłanie jej książek. Tutaj zawsze triumfuje prawda i dobro, a jeśli wydaje się, że na wierzchu jest coś zupełnie innego, to mamy 100 % gwarancji, że na ostatnich stronach pójdzie na dno, brzydko gulgocząc. Szwaja nieustannie przekonuje nas, że można zmienić swoje życie w praktycznie każdym momencie, w każdej sytuacji, nawet mając maleńkie dziecko, dorastającą córkę, toksyczną mamusię, będąc porzuconą, zdradzoną, sponiewieraną. Pokazuje piękny świat, dobrych ludzi i nieograniczone możliwości. Nawet jeśli sami z nich nie skorzystamy, to po zamknięciu jej książki jakoś lżej się oddycha.
Uwielbiam Szwaję za promowanie snobizmu intelektualnego. Co prawda nie znam nikogo, kto z pamięci cytowałby Wysockiego, Okudżawę i innych wielkich poetów (konsultowałam się z przyjaciółką i ona też nie zna), ale wiara w istnienie takich osób podnosi moje ogólne mniemanie o tzw. dzisiejszym świecie.
Chylę czoła przed zachwycającą polszczyzną Autorki. Pełny profesjonalizm, bo i polonistka, i dziennikarka, ale jak niestety wiadomo, wykształcenie i doświadczenie nie zawsze gwarantują takie efekty. Tutaj są znakomite: dialogi naturalne, opisy akuratne, akcja toczy się żwawo.
Każda kolejna książka Moniki Szwai jest jak wizyta w gronie przyjaciół: zawsze pojawia się tam ktoś z poprzednich powieści, czasem tylko przemyka przez scenę, czasem rozsiada się na dłużej. Tłem dla każdej jest Szczecin, żurawie w porcie, morze, marynarze na brzegu. Lokalny patriotyzm Autorki budzi ciepły uśmiech.
Nie ma co się wzdragać, drogie Panie i drodzy Panowie, że literatura ledwie popularna, że tylko czytadło. Takiej dawki optymizmu, wiary w człowieka i pozytywnego nastawienia próżno szukać w ambitnej literaturze wysokich lotów. Nie przeczę, wzlatywać trzeba, jednak gdy życie użądli, lepiej pocieszenia szukać u Szwai niż u Dehnela.
Monika Szwaja, Gosposia prawie do wszystkiego, SOL 2009
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz