Ma trzydzieści lat, zasady, humanistyczne wykształcenie i poczucie humoru. Nosi wyłącznie czarne ciuchy. Ma dwie stuknięte przyjaciółki, które raz po raz wplątują ją w jakieś tarapaty.
Właśnie wyleciała z pracy na uczelni, bo dała w twarz dziekanowi, który ją podrywał w sposób niewybredny i jednoznaczny. Nie mając wyboru zaczyna pracę jako polonistka w liceum, chociaż boi się panicznie, bo z pedagogiki miała na studiach jedynie wyżebraną tróję.
Nie ma szczęścia do facetów. Jej przyjaciółki dawno się rozwiodły, a ona nie złapała jeszcze męża. Ale wszystko wskazuje na to, że w najbliższej przyszłości jej życie się zmieni. Czy pomoże jej w tym nowy, starannie opracowany image? Jak poradzi sobie z klasą, na której bardziej doświadczeni nauczyciele połamali zęby? Czy przydatna okaże się księga wróżb, wahadełko kupione za ostatnie pieniądze i uważna lektura horoskopów? I skąd taki niespodziewany urodzaj na amantów?
Kto chce poznać miłą trzydziestolatkę i jej perypetie życiowe, osadzone w szkolno-towarzyskiej, do głębi polskiej rzeczywistości na pewno z przyjemnością sięgnie po książkę Moniki Szwai. Zabawna to lektura, trochę refleksyjna, dobrze napisana i na pewno nie nudna, chociaż akcja rozwija się w przewidywalnym kierunku. Zahacza o ważne sprawy: mówi o wzajemnym szacunku nauczycieli do uczniów i uczniów do nauczycieli, o problemach współczesnej szkoły, o nieuleczalnych chorobach, które nie oszczędzają najbliższych, o pogoni za bogactwem, o budzeniu pasji w młodych ludziach, o dobrych i złych wyborach. Narratorka – „nudziara” – bardzo jasno zaznacza swój punkt widzenia: żadnego wyścigu szczurów, żadnych chorych ambicji, zwyczajne, uczciwe życie, miłość, przyjaźń - to ma dla niej największą wartość.
Szkoda, ze „Jestem nudziarą” nie ukazała się wcześniej. Teraz występuje tylko jako jedna z wielu określanych wspólnym mianem „polskiej Bridget Jones”. Nie lubię tej etykietki, bo przykleja się ją wszystkim książkom jak leci, jeśli tylko bohaterka jest młodą, samotną kobietą próbującą ułożyć sobie życie. Jest to bardzo wygodny termin, pozwalający sklasyfikować daną powieść często ze szkodą dla niej – po pierwsze to określenie niesie w sobie zarzut wtórności wobec angielskiego pierwowzoru, od którego tak naprawdę ciężko odejść, bo Fielding wykreowała swoją bohaterkę na obraz i podobieństwo wszystkich kobiet świata, stąd jej oszałamiająca popularność i setki naśladowców. Autorka „Nudziary” poszła trochę po tej linii, bo niektórzy jej bohaterowie są żywcem przeniesieni z „Dziennika” (zwariowane przyjaciółki i tajemniczy, sprawiający wrażenie sztywniaka amant). Po drugie hasło „polska Brigdet” zniechęca - jeśli ktoś przeczytał już trzy albo cztery powieści o pannie X, która ma kłopoty z nadwagą i mniej lub bardziej rozpaczliwie szuka męża, by go w końcu znaleźć - to raczej nie sięgnie po kolejną taką samą. Chyba, że wybitnie lubi, albo jest nieustannie spragniony happy endów. A nie ma co ukrywać, że właśnie do takiego czytelnika (czytelniczki) są adresowane te książki: lekkie, łatwe, przyjemne w odbiorze opowiastki, które szybko się czyta i jeszcze szybciej o nich zapomina.
Seria Prószynskiego, w której ukazała się „Jestem nudziarą” obejmuje książki dobre i książki marne. Powieść Moniki Szwai na szczęście należy do tych dobrych – godziny poświęcone na jej lekturę nie uważam za czas bezpowrotnie stracony, ale na pewno nie wrócę do niej po latach.
Monika Szwaja, Jestem nudziarą, Prószyński 2003
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz