Czasem co prawda zabrzęczy mi złośliwa
myśl, czy aby pełne ulgi „ja też tak mam” nie zahacza
niebezpiecznie o rejony „miliony much nie mogą się mylić”,
jednak odganiam ją jak uprzykrzonego owada i zachłannie wczytuję
się w opowieści kolejnych matek.
Jakiś czas temu pomstowałam (tutaj i
tu też), że polskie wydawnictwa publikują blogi amerykańskich
mamusiek, zamiast wyłowić coś bliższego naszym realiom z odmętów
polskiej matkoblogosfery – i oto ukazała się „Matka Sanepid”. Nie czytałam na bieżąco
jej bloga, więc wzięłam całość na jeden raz. Zaczęłam w
południe, skończyłam po południu na osiedlowym stoku, kiedy
chłopcy jeździli na sankach i tłukli się w śniegu. Lektury
akurat wystarczyło mi na cały spacer, bo ostatnie strony doczytałam
tuż przed tym, jak ciemności okryły ziemię.
Ileż nas łączy, mnie i MS! Córka
Pierwsza to wypisz-wymaluj Piotruś: też zawsze ma czas, też
swojego czasu dostawał histerii, gdy ktoś inny zapalił światło
na klatce schodowej i też chodzi nocami po domu łupiąc piętami w
podłogę.
Książka została wydana na fali
popularności Matki Sanepid, która objawiła się światu jako
geniusz marketingu – wystawiła na allegro stary wózek i obudowała
aukcję takimi komentarzami, że cytowała ją radiowa Trójka i pół
Internetu. Jest zbiorem anegdot, które można przeczytać na blogu,
choć w wersji książkowej czyta się znacznie wygodniej. Nie
zalecam jednak czytania ciurkiem, bo może być nużące – lepiej
mieć ją pod ręką i gdy dziateczki doprowadzą nas do stanu, o
którym nie chcielibyśmy opowiadać skandynawskiej opiece
społecznej, przeczytać jedną czy dwie anegdotki. Od razu
człowiekowi robi się jakoś raźniej.
Aleksandra Michalak, Matka Sanepid,
Grupa Wydawnicza Relacja 2012.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz