czwartek, 29 listopada 2012

Navigare necesse est

Właśnie skończyłam czytać „McDusię” i jest mi tak dobrze i ciepło w środku!... To była moja pierwsza Musierowicz po naprawdę długiej przerwie, ale nie rozczarowałam się nic a nic.

Ostatnie części poznańskiej sagi, które przeczytałam, dotyczyły młodych jeszcze panien Borejko (wiem, że to nazwisko odmienia się według deklinacji żeńskiej, jak „deska”, ale w liczbie mnogiej? Panien Borejkówien?... Litości!) i młodej Kreski, a marnotrawny Janusz Pyziak właśnie zjawił się niespodziewanie. Na pewno czytałam „Kwiat kalafiora” („Kalafior też jest kwiatem”), „Idę Sierpniową”, pamiętam ESD, zinterpretowany przez podsłuchującą sąsiadkę jako LSD. A później, gdy dziewczyny rosły i przybywało drobnych dziateczków, uznałam, że już z Musierowicz wyrosłam i nie warto.

Oooo, w jakim ja błędzie byłam! Musierowicz warto w każdym wieku. Bo tu są i córki wychodzące za mąż, i synowie zakochani pierwszy raz w życiu, a także staruszkowie, mityczni Filemon i Baucis dożywający w spokoju i radości swoich dni, ze świadomością, że niewiele ich już zostało.

Czytałam wiele opinii i recenzji, wśród których były głosy, że Musierowicz zrobiła się bogojczyźniana i już nie do czytania. A potem przeczytałam albo usłyszałam gdzieś, że to nie Musierowicz się zmieniła, tylko jej czytelnicy. W tej sytuacji chciałam powiedzieć, że się nie zmieniłam. Otwierałam „McDusię” z nieśmiałością starego znajomego, który nagle odwiedza ich po latach milczenia, by po chwili usiąść z nimi przy stole w przeludnionej kuchni z poczuciem, że się stąd w ogóle nie wychodziło. Rodzinne ciepło klanu Borejków ukoiło mnie w ten samotny, listopadowy, deszczowy wieczór, po całym dniu spędzonym z chorym Piotrusiem i z własną wylęgającą się infekcją. Koce, herbaty, bigosy babci Mili i cytaty Ignacego Borejki – to jest cudowny lek, chwała Bogu, dostępny bez recepty i nie powodujący skutków ubocznych.

Bierzcie i czytajcie ku pokrzepieniu serc!

Małgorzata Musierowicz, McDusia, Akapit Press 2012

piątek, 16 listopada 2012

Piekło domowe bosko opisane

Kac książkowy, jak głosi demotywator, to „Niemożność rozpoczęcia nowej książki, ponieważ nie opuściło się świata z poprzedniej”. Jestem dokładnie w takim stanie. Mam tyle książek do czytania, a ciągle tkwię w świecie „Szopki” Zośki Papużanki.

O „Szopce” przeczytałam u zimno. Zaintrygowała mnie na tyle, że chciałam ją kupić na Targach Książki, a rzadko kupuję coś dla siebie na targach, bo jestem tak oszołomiona ilością dostępnych książek, że aż niedolna do wybrania spośród nich tych kilku, które zaproszę do domu. Nachętniej szłabym od stoiska do stoiska i brała bez umiaru. Jak kiedyś będę stara i bogata, to przyjdę na targi z osobistym tragarzem i tak właśnie zrobię. A potem każę ustawić je na stosach wokół fotela i kościstym paluchem będę wskazywać, które należy mi podawać do wąchania ;-)

Tymczasem skromnie wybrałam „Szopkę” i siedząc w targowej kawiarence z Monią przeglądałam targową gazetę, szukając stoiska Świata Książki.

- W tym roku nie mamy stoiska – odezwała się niespodziewanie pani, która chwilkę wcześniej dosiadła się do naszego stolika – a jakiej książki pani szuka?
- Nie pamiętam tytułu, ale na okładce jest domek z klocków zbity gwoźdźmi.
- „Szopka”. Świetna rzecz! Jak Pilch to przeczytał, to powiedział, że niemożliwe, że to debiut.

No proszę! I jeszcze takiej ciekawostki się dowiedziałam.

To rzeczywiście debiut książkowy Zofii Papużanki, ale nie pierwsza rzecz, którą napisała. Gdzieś mi coś dzwoniło od razu po lekturze wpisu zimno, nie mogłam jednak nic skojarzyć. Puzzle wskoczyły na swoje miejsce, kiedy wzięłam książkę do ręki w księgarni na Floriańskiej i zerknęłam na notkę biograficzną. No jasne! Teatr Parawan! Regularnie bywałam z dziećmi na premierach w Dworku Białoprądnickim, a Papużanka jest autorką kapitalnych tekstów piosenek m.in. do „Czterech muzykantów z Bremy”.

To może w końcu parę słów o samej książce. Świetna i doskonała. Współczesna „Moralność pani Dulskiej” napisana tak, że dech zapiera. Kapitalne sceny, niezwykłe opisy oddane w detalach na miarę Stefana Chwina. Przy jednych rżałam jak szkapa dorożkarska, przy innych łzy mi leciały. Opowieść spleciona z różnych narracji, fragmentów narracji właściwie, pozszywana jak patchwork, a te kawałki nijak do siebie nie pasują, nie komponują się, tak jak członkowie opisanej rodziny. Krzywy domek z klocków, zbity gwoźdźmi, to idealna ilustracja tego, co znajduje się między okładkami. Całość poraziła mnie wymową i olśniła formą. Polecam!

Zośka Papużanka, Szopka, Świat Książki 2012

czwartek, 8 listopada 2012

Dotknąć kolorów

Czy widzieliście kiedyś w księgarni książki dla niewidomych? Ja nigdy. Podejrzewam, że bardzo wiele osób nawet nie miało takiej książki w ręce. 


Nasza nastoletnia sąsiadka jest niewidoma, pożycza książki brajlowskie z biblioteki Polskiego Związku Niewidomych – nieporęczne tomiska formatu A4 (tu można zobaczyć, jak wyglądają). Np. „Bóg, kasa i rock'n'roll” Hołowni i Prokopa jest dostępny w sześciu tomach. Tego nie da się schować do torebki, żeby poczytać w kolejce u lekarza.

W Polsce działa również Fundacja Jasne Strony, która prowadzi ogólnopolską bezpłatną wypożyczalnię książek dotykowych dla małych dzieci niewidzących i słabo widzących. Zbiór biblioteki jest owocem kilkuletniej pracy Bożeny Kazanowskiej – to śliczne, kolorowe, robione ręcznie książeczki, które do czytelników trafiają drogą pocztową. Zobaczcie sami.

Moje zainteresowanie książkami dla niewidomych wzięło się stąd, że trafiła do moich rąk „Czarna książka kolorów” wydawnictwa Widnokrąg adresowana do widzących i niewidomych czytelników. Jest niezwykła, cała czarna, jedyny kolor to srebrna grafika na okładce i srebrna czcionka. Opowiada o tym, jak niewidomy chłopczyk wyobraża sobie barwy. Jest tu tekst wydrukowany brajlem oraz tekst przeznaczony dla widzących, a rysunki są lekko wypukłe, można więc poczuć je pod palcami.

Książka dostarczyła mnie i dzieciom niezwykłych doznań. Z zamkniętymi oczami „oglądaliśmy” obrazki, próbowaliśmy też czytać palcami, ale to wyższa szkoła jazdy. Przy upośledzeniu jednego zmysłu inne stają się bardzo wrażliwe, widzący są zbyt gruboskórni, by wyczuć opuszkami palców drobiutkie różnice w kropeczkach. W książce jest zamieszczony alfabet brajlowski, więc można nauczyć się kilku liter. Można na chwilę pogrążyć się w ciemności i przynajmniej spróbować się wczuć w sytuację tych, których ciemność otacza zawsze.

Spotkanie z tą książką wywarło na nas ogromne wrażenie. Polecam gorąco!

Menena Cottin i Rosana Faria, Czarna książka kolorów, Wydawnictwo Widnokrąg 2012