poniedziałek, 29 października 2012

Dzieciństwo na Kresach

Wańkowicz krążył mi w głowie już od jakiegoś czasu. W bibliotece szukałam „Ziela na kraterze”, a trafiłam na „Szczenięce lata”. Cienka jest, pomyślałam, to się nie nadźwigam, a i przeczytam szybko. I tu się bardzo pomyliłam.

Stutrzydziestostronicowe wydanie, które trzymałam w dłoni, ukazało się w czasach, gdy nie szastało się papierem (lata siedemdziesiąte XX wieku), zatem drobnym drukiem i w formacie książeczki do kieszeni. Bardzo praktyczne, akurat na spacer z dziećmi, dożyłam bowiem tej wyczekanej chwili, gdy na placu zabaw ja czytam, a chłopcy zajmują się sobą. Tym sposobem w siódmym roku macierzyństwa wreszcie polubiłam spacery.

Wspomnienia Wańkowicza z dzieciństwa na Kresach przełomu XIX i XX wieku podzielone są na dwie części: pierwsza opisuje litewskie Nowotrzeby, skąd pochodziła matka pisarza, a druga białoruskie Kalużyce, majątek ojca. Te dwa miejsca to były dwa różne światy: pierwszy rządzony przez babkę, cały we władzy matriarchatu, a drugi – kawalerski, gdzie gospodarował ojciec a potem kolejno starsi bracia Melchiora. Pieczołowicie odtworzona atmosfera tych miejsc wciągnęła mnie bez reszty, zachwyciły mnie zapachy i dźwięki szlacheckich dworków, dreszczem przeszywał chłód mrocznej sieni, serce mi biło w takt serca dziecka, czołgającego się po lesie. Uwielbiam opowieści o czasach tak bardzo innych niż nasze, pełnych postaci barwnych i nietuzinkowych, opowieści o dawnych zwyczajach, z Historią w tle – wszak sielskie dzieciństwo upływało młodemu Melchiorowi w cieniu zaborów, jego ojciec był powstańcem zesłanym na Sybir, zwolnionym z katorgi po dziesięciu latach. Cudownie zresztą ukazany jest patriotyzm babki Szwoynickiej: bardzo zamożnego kupca, z którym robiła interesy, przyjmowała na stojąco, a skromnego szlachcica zagrodowego, wywłaszczonego po Powstaniu, ze wszystkimi honorami.

Opowieść Wańkowicza jest fascynująca, ale nie chciałabym żyć w tamtych czasach: gdy ojciec dowiedział się, że jego ośmioletni syn boi się duchów, kazał mu nocą jeździć konno traktem biegnącym obok dwóch cmentarzy. Ze zgrozą i fascynacją czytałam o wybrykach paniczów, przy których poczynania naszych dziatek są niegodne wzmianki i nawet jeden nerw nie powinien mi drgnąć, gdy Michał rzuca w furii klockami, bowiem młody Melchior pewnego dnia wrzucił do komina polano, prosto do kotła z zupą, którą akurat mieszała kucharka.

Wańkowicz był częścią świata, który znikał na jego oczach. Przyszło mu patrzeć na rozgrabiony rękami okolicznego chłopstwa, zrujnowany przez rewolucję ojcowski dworek w Kalużycach. Starał się to racjonalizować, ale nie był w stanie ukryć, że serce mu pękało.

A teraz wyjaśnię, w czym się pomyliłam. Otóż nie jest to lektura do szybkiego połknięcia między huśtawką a karuzelą. Po pierwsze, wcale nie miałam ochoty się spieszyć, delektując się każdą stroną, każdym akapitem. Dziś już nikt tak nie pisze, pewnie dlatego, że mało kto by zrozumiał. Po pierwsze polszczyzna przedwojenna, elegancka, przeplatana zwrotami a to z łaciny, a to z francuskiego. Po drugie mowa kresowa, co szalenie podkreśla koloryt lokalny, ale znowu tu kwestia po litewsku, tam po białorusku, i domyślaj się, czytelniku o co chodzi, bo żadnych przypisów nie uświadczysz.

I jeszcze jedna rzecz z książką związana pośrednio: gdy wrzuciłam w Google „Szczenięce lata”, pierwsze dwie podpowiedzi odnosiły się do Toma i Jerry'ego, a trzecia do Scooby Doo. Wańkowicz był na czwartej pozycji. Głupie miejsce, już poza podium. A jednak bezwzględnie numer jeden.

Melchior Wańkowicz, Szczenięce lata, Czytelnik 1972.

2 komentarze:

  1. U mnie lepiej, bo srebro: między Tomem i Jerrym a Cliffordem:)
    Ja do Wańkowicza mam wielki sentyment. "Szczenięce lata" mam w tym samym wydaniu, ale czytałam ze 20 lat temu. Czy tu tutaj było o babcinych nalewkach?

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam. Od dzieciństwa. Dzięki Wańkowiczowi dowiedziałam się, co to jest kindziuk :D
    Wspaniała gawęda, niesamowite postaci. Pozdrawiam współpasjonatkę :)

    OdpowiedzUsuń