O ninja słyszałam od lat, ale dopiero niedawno Kuka, która jest japonistką, uświadomiła mi, że ninja to po prostu skrytobójcy. Brali udział w tajnych operacjach i zamachach, służyli również jako najemnicy. Oficjalnie działali w Japonii od XII do XVII wieku. Prawdziwe typy spod ciemnej gwiazdy!
Tymczasem ponury rodowód nie przeszkodził ninja w zrobieniu kariery w popkulturze. W pięknych czasach naszego dzieciństwa na fali były wojownicze żółwie ninja, a nieco starsi z zapartym tchem oglądali „Amerykańskiego ninję” z Michaelem Dudikoffem (do dziś gdy telewizja emituje go późną nocą, Mąż ogląda z łezką w oku). Pamiętam też komedię „Wielki biały ninja” o wyjątkowo fajtłapowatym wychowanku japońskich wojowników. Lego promuje przygody czterech przyjaciół, szlachetnych wojowników ratujących świat przed zagładą (seria Ninjago), a wydawnictwo Publicat rozpoczęło wydawanie serii o wojowniczych futrzakach – Surykatkach Ninja.
I o tych książeczkach chcę Wam opowiedzieć.
Fani Ninjago poczują się jak w domu. Ich rodzice, otrzaskani z terminologią ninja również. Shurikeny, które jeszcze kilka miesięcy temu były mi całkowicie egzotyczne, a ich nazwa trudna do wymówienia, dziś są tak pospolite jak ołówek (szkoda tylko, że mają 1 cm średnicy i ciągle giną, ale to już inna historia). Cztery surykatki tropią, walczą, ratują, a ich przygody utrzymane są w przebojowym stylu „Pingwinów z Madagascaru”. Tak jak pingwiny mają tajną bazę, uwielbiają nowinki techniczne, a przed ludźmi udają zwykłe, poczciwe zwierzątka. Ich przygody opisane są bardzo dowcipnie, z lekko absurdalnym poczuciem humoru, które bardzo odpowiada kilkulatkom (i niektórym rodzicom). Oto wiersz surykackiego poety Tobiasza Futrasza, cytowany w „Klanie skorpiona”:
„Gdy ze wschodu wiatr wieje
niesie najlepsze nadzieje,
Kiedy z północy dmucha,
piach wwiewa ci do ucha,
Nawieje też do paszczy,
i pępek ci zapiaszczy.”
W „Klanie skorpiona” Surykatki Ninja szukają porwanej przez Mistrza Areny tygrysicy Ming, obdarzonej magiczną mocą ryku posłuchu – kto usłyszał jej ryk, stawał się posłuszny słowom wypowiedzianym zaraz po nim. Szkoda że to tylko bajka! Imaginujcie sobie tę scenę: tygrysica ryczy, a ja mówię „chłopcy, sprzątajcie!” I oni mnie słuchają... Ach!...
Gareth P. Jones, Surykatki Ninja, Publicat 2013.
czwartek, 28 lutego 2013
wtorek, 26 lutego 2013
Zośka Wyjątkowa
Jako że jestem matką chłopców, współczesna literatura dla dziewczynek to dla mnie terra incognita. Wydawnictwo Hachette zadbało, bym nadrobiła braki w tej materii.
Przygody trzecioklasistki Zośki adresowane są do dziewczynek, ale jej dylematy są uniwersalne: bohaterka ma dość swojej zwyczajności, przeciętności i średniactwa, dlatego za wszelką cenę próbuje wybić się na tle klasy.
Wymyśla sobie przydomek "Wspaniała" i ze wszech miar próbuje na niego zasłużyć. Okazuje się, że to wcale nie jest takie proste, a bywa bolesne.
Następnego dnia, po uratowaniu młodszej koleżanki, postanawia utrwalić swój wizerunek bohaterki. To też wywołuje lawinę rozmaitych przeszkód i trudności oraz zabawnych perpetii.
W postaci Zośki urzekające jest to, że nie zraża się niepowodzeniami, konsekwentnie dąży do celu i z zapałem wciela w życie różne, często niezupełnie trafione pomysły. Jest w tym naprawdę urocza. Gdyby dorośli mieli tyle determinacji co dzieci!...
Lara Bergen, Zośka Wspaniała, Zośka Bohaterka, Hachette Polska 2013.
UWAGA, do wzięcia "Zośki" (bez folii). Napisz, dlaczego Twoja córka jest wspaniała. Nie zapomnij zostawić swojego maila. Czas na zgłoszenia do północy 4 marca. 5 marca ogłoszę, do kogo trafią książki.
Przygody trzecioklasistki Zośki adresowane są do dziewczynek, ale jej dylematy są uniwersalne: bohaterka ma dość swojej zwyczajności, przeciętności i średniactwa, dlatego za wszelką cenę próbuje wybić się na tle klasy.
Wymyśla sobie przydomek "Wspaniała" i ze wszech miar próbuje na niego zasłużyć. Okazuje się, że to wcale nie jest takie proste, a bywa bolesne.
Następnego dnia, po uratowaniu młodszej koleżanki, postanawia utrwalić swój wizerunek bohaterki. To też wywołuje lawinę rozmaitych przeszkód i trudności oraz zabawnych perpetii.
W postaci Zośki urzekające jest to, że nie zraża się niepowodzeniami, konsekwentnie dąży do celu i z zapałem wciela w życie różne, często niezupełnie trafione pomysły. Jest w tym naprawdę urocza. Gdyby dorośli mieli tyle determinacji co dzieci!...
Lara Bergen, Zośka Wspaniała, Zośka Bohaterka, Hachette Polska 2013.
UWAGA, do wzięcia "Zośki" (bez folii). Napisz, dlaczego Twoja córka jest wspaniała. Nie zapomnij zostawić swojego maila. Czas na zgłoszenia do północy 4 marca. 5 marca ogłoszę, do kogo trafią książki.
wtorek, 19 lutego 2013
czwartek, 14 lutego 2013
100 błędów wychowawczych
Mimo upływu lat wciąż interesują
mnie książki opiewające doświadczenia innych matek. Przeczytałam
ich kilka, na bieżąco czytam matczyne blogi i ciągle mi mało.
Ciągle porównuję, zestawiam, upewniam się i wzdycham: o rany, ja
też tak mam. Czyli wszystko w porządku.
Czasem co prawda zabrzęczy mi złośliwa
myśl, czy aby pełne ulgi „ja też tak mam” nie zahacza
niebezpiecznie o rejony „miliony much nie mogą się mylić”,
jednak odganiam ją jak uprzykrzonego owada i zachłannie wczytuję
się w opowieści kolejnych matek.
Jakiś czas temu pomstowałam (tutaj i
tu też), że polskie wydawnictwa publikują blogi amerykańskich
mamusiek, zamiast wyłowić coś bliższego naszym realiom z odmętów
polskiej matkoblogosfery – i oto ukazała się „Matka Sanepid”. Nie czytałam na bieżąco
jej bloga, więc wzięłam całość na jeden raz. Zaczęłam w
południe, skończyłam po południu na osiedlowym stoku, kiedy
chłopcy jeździli na sankach i tłukli się w śniegu. Lektury
akurat wystarczyło mi na cały spacer, bo ostatnie strony doczytałam
tuż przed tym, jak ciemności okryły ziemię.
Ileż nas łączy, mnie i MS! Córka
Pierwsza to wypisz-wymaluj Piotruś: też zawsze ma czas, też
swojego czasu dostawał histerii, gdy ktoś inny zapalił światło
na klatce schodowej i też chodzi nocami po domu łupiąc piętami w
podłogę.
Książka została wydana na fali
popularności Matki Sanepid, która objawiła się światu jako
geniusz marketingu – wystawiła na allegro stary wózek i obudowała
aukcję takimi komentarzami, że cytowała ją radiowa Trójka i pół
Internetu. Jest zbiorem anegdot, które można przeczytać na blogu,
choć w wersji książkowej czyta się znacznie wygodniej. Nie
zalecam jednak czytania ciurkiem, bo może być nużące – lepiej
mieć ją pod ręką i gdy dziateczki doprowadzą nas do stanu, o
którym nie chcielibyśmy opowiadać skandynawskiej opiece
społecznej, przeczytać jedną czy dwie anegdotki. Od razu
człowiekowi robi się jakoś raźniej.
Aleksandra Michalak, Matka Sanepid,
Grupa Wydawnicza Relacja 2012.
niedziela, 10 lutego 2013
Lwów, matematyka i zbrodnia
Miewam okresy w życiu czytelniczym, gdy pociąga mnie wyłącznie literatura faktu, biografie i konkrety, a na fikcję patrzeć nie mogę. Szczęśliwie w ostatnich dniach minęła mi awersja do fikcji, bo fikcję czyta się tak przyjemnie! Szczególnie, kiedy jest to fikcja takich lotów jak twórczość Marka Krajewskiego.
Kilka lat temu przeczytałam cykl powieści Krajewskiego osadzonych w Breslau i, choć wszystko to mroczne kryminały, w których autor jest bardzo dosłowny i nie oszczędza czytelnikowi najbardziej odrażających szczegółów, to była duża przyjemność. Skrupulatne opisy miejsc, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co w Breslau jadało się w szynkach i restauracjach, przejmowały mnie głębokim szacunkiem dla autora. To dla mnie szczyt umiejętności pisarskich: sprawić, że czytelnik otwiera książkę i przenosi się 90 lat wstecz.
W „Liczbach Charona” jesteśmy w przedwojennym Lwowie. Krajewski pozostaje wierny swojej skrupulatności i prowadzi nas przez miejskie szynki, ogrody i zaułki, pokazuje ukraińską wieś, pozwala posłuchać kresowego bałakania. Jak zawsze opowiada pasjonującą historię, bardzo mroczną, brutalną, a swojemu głównemu bohaterowi nie szczędzi upokorzeń.
Czyta się świetnie. Polecam wielbicielom kryminałów, matematyki i historii.
Marek Krajewski, Liczby Charona, ZNAK 2011.
Kilka lat temu przeczytałam cykl powieści Krajewskiego osadzonych w Breslau i, choć wszystko to mroczne kryminały, w których autor jest bardzo dosłowny i nie oszczędza czytelnikowi najbardziej odrażających szczegółów, to była duża przyjemność. Skrupulatne opisy miejsc, ze szczególnym uwzględnieniem tego, co w Breslau jadało się w szynkach i restauracjach, przejmowały mnie głębokim szacunkiem dla autora. To dla mnie szczyt umiejętności pisarskich: sprawić, że czytelnik otwiera książkę i przenosi się 90 lat wstecz.
W „Liczbach Charona” jesteśmy w przedwojennym Lwowie. Krajewski pozostaje wierny swojej skrupulatności i prowadzi nas przez miejskie szynki, ogrody i zaułki, pokazuje ukraińską wieś, pozwala posłuchać kresowego bałakania. Jak zawsze opowiada pasjonującą historię, bardzo mroczną, brutalną, a swojemu głównemu bohaterowi nie szczędzi upokorzeń.
Czyta się świetnie. Polecam wielbicielom kryminałów, matematyki i historii.
Marek Krajewski, Liczby Charona, ZNAK 2011.
czwartek, 7 lutego 2013
Klasyka angielskiego humoru
Są książki, których nie wypada nie znać, a jakoś przez lata studiów i potem się z nimi rozminęłam. Należała do nich powieść „Trzech panów w łódce (nie licząc psa)”.
Ta niezwykle urokliwa opowieść powstała w XIX wieku i nie straciła ani krzty ze swojego nadzwyczajnego czaru. Jest dowcipna, pogodna i czyta się ją świetnie, co zapewne jest zasługą genialnego przekładu Kazimierza Piotrowskiego. Historia dwutygodniowej wyprawy trzech młodych mężczyzn, rozkochanych w wygodnym życiu, po wodach Tamizy z Kingston do Oxfordu sama w sobie jest zabawna, a co dopiero okraszona licznymi dygresjami o podłożu historycznym, topograficznym i towarzyskim. Z założenia miała być przewodnikiem turystycznym opisującym atrakcje wzdłuż Tamizy, anegdotyczna część miała być tylko dodatkiem. Na wniosek wydawcy autor odwrócił te proporcje się i tak powstała perełka brytyjskiej literatury humorystycznej.
Nie sposób nie roześmiać się, czytając:
„Ludzie doświadczeni mówili mi, że kto ma czyste sumienie, czuje się szczęśliwy i zadowolony, a przecież pełny żołądek daje niegorsze wyniki, tylko tańszym kosztem i bez większej fatygi.”
Na zawsze zostanie mi w pamięci scena z krajaniem pasztetu, gdy krojący go Harris nagle zniknął z pola widzenia towarzyszy:
„- Do nieba został wzięty? - zapytałem.
- Ale pasztetu chyba nie zabrał?”
Warto poznać, warto sobie przypomnieć.
Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce (nie licząc psa), Wydawnictwo CiS 1999.
Ta niezwykle urokliwa opowieść powstała w XIX wieku i nie straciła ani krzty ze swojego nadzwyczajnego czaru. Jest dowcipna, pogodna i czyta się ją świetnie, co zapewne jest zasługą genialnego przekładu Kazimierza Piotrowskiego. Historia dwutygodniowej wyprawy trzech młodych mężczyzn, rozkochanych w wygodnym życiu, po wodach Tamizy z Kingston do Oxfordu sama w sobie jest zabawna, a co dopiero okraszona licznymi dygresjami o podłożu historycznym, topograficznym i towarzyskim. Z założenia miała być przewodnikiem turystycznym opisującym atrakcje wzdłuż Tamizy, anegdotyczna część miała być tylko dodatkiem. Na wniosek wydawcy autor odwrócił te proporcje się i tak powstała perełka brytyjskiej literatury humorystycznej.
Nie sposób nie roześmiać się, czytając:
„Ludzie doświadczeni mówili mi, że kto ma czyste sumienie, czuje się szczęśliwy i zadowolony, a przecież pełny żołądek daje niegorsze wyniki, tylko tańszym kosztem i bez większej fatygi.”
Na zawsze zostanie mi w pamięci scena z krajaniem pasztetu, gdy krojący go Harris nagle zniknął z pola widzenia towarzyszy:
„- Do nieba został wzięty? - zapytałem.
- Ale pasztetu chyba nie zabrał?”
Warto poznać, warto sobie przypomnieć.
Jerome K. Jerome, Trzech panów w łódce (nie licząc psa), Wydawnictwo CiS 1999.
Subskrybuj:
Posty (Atom)