niedziela, 27 listopada 2011

Znacie? To przeczytajcie

Kubusia Puchatka znają dzieci na całym świecie. Wiele z nich, a wśród nich i moje, poznały misia o bardzo małym rozumku za pośrednictwem Walta Disneya. Szczęśliwie zaczęliśmy nie od niedzielnych wieczorynek ze współczesną animacją, ale od kanonicznej ekranizacji, w której tytułową piosenkę śpiewa Anna (jeszcze bez Marii) Jopek. W czołówce występuje tam pokój Krzysia i miałam okazję wyjaśnić chłopcom, kim był Krzyś i jaką rolę w całej sprawie odegrał Alan Aleksander Milne.

I tak ziarno zostało rzucone. Czytaliśmy kolorowe disneyowskie książeczki o przygodach Puchatka i jego przyjaciół („Puchatek hoduje dynię”, „Tygrys wygrywa”), ale wciąż krążyliśmy wokół klasyki. Wśród bajek do wyświetlania na rzutniku ania, które przywiozłam z rodzinnego domu, znalazły się się przygody Kubusia Puchatka i choć były znane chłopcom z filmu, słuchali i patrzyli z uwagą.

Niedawno przywiozłam od rodziców moje własne pożółkłe, rozpadające się egzemplarze „Kubusia Puchatka” (1980) i „Chatki Puchatka” (1983) w przekładzie Ireny Tuwim, siostry Juliana. Urocze i cudne, zabawne i ujmujące, myślałam z uśmiechem, delikatnie przerzucając sfatygowane kartki, ale historyjki dobrze znane, przecież nie będą chcieli tego słuchać.

I jakże się myliłam! W niedzielę przed Wszystkimi Świętymi planowaliśmy wyjazd do rodziny, ale Piotruś nagle poczuł się źle i pojechał do Rygi, więc z wizytą udał się Mąż z Michasiem, a ja zostałam opiekować się słabującym. Kiedy poczuł się lepiej, było późne, pochmurne popołudnie, kaloryfery grzały, miętowa herbata parowała, lampka przy łóżku tworzyła miły klimat, do szczęścia brakowało tylko książki. Wzięłam do ręki „Kubusia” i już po chwili Piotruś pękał ze śmiechu. Konkretnie zaczął pękać w rozdziale III, gdy doszliśmy do dziadka Prosiaczka, który – wedle relacji potomka – nosił imiona Wstęp Bronisław, gdyż przy posesji znajdował się kawałek deski z napisem „WSTĘP BRON”. Kolejnym miejscem, w którym Piotruś pokładał się w pościeli, był rozdział IV, w którym dowiadujemy się, jaki napis umieszczony był na drzwiach domu Sowy, wyposażonego zarówno w kołatkę jak i dzwonek: „PRO SZE ZWONIDŹ JEŹLIKTO HCE PO RADY. PROSZE PÓKADŹ JEŹLIKTO NECHCEPO PORADY.” A już w rozdziale VI czekała kolejna gratka: napis, który sowa wykaligrafowała na baryłeczce dla Kłapouchego: „Z PĄWIĄSZOWANIEM URORURODZIURODZIN”.

Piotruś czytał te fragmenty wielekroć, za każdym razem pokładając się ze śmiechu, zaznaczył je i wracał często, obowiązkowo czytając wszystkim, którzy nawinęli mu się pod rękę, ze szczególnym uwzględnieniem ojca i matki. Co więcej, przed chwilą zauważyłam, że wyłuskał podobne perełki również w „Chatce Puchatka”, bo i tam powklejane są karteczki (wiadomość, którą Krzyś zostawił na drzwiach brzmiała: „WY SZEDŁEMK ZA JENTYK”). Jak widać, biorą go żarciki lingwistyczne. Moja krew! Jestem zauroczona subtelnym humorem tej książki i myślę, że wiele rzeczy umknęło mi, gdy czytałam ją jako dziecko.

Zdarza się, że książki czytane ponownie po latach bezpowrotnie tracą urok. Nie dotyczy to „Kubusia Puchatka”, który jest ponadczasowy i – jeśli można przyrównać książkę dla dzieci do trunku – jak wino. Sięgnijcie koniecznie, nie pożałujecie.

A.A. Milne, Kubuś Puchatek, tłum. Irena Tuwim, Nasza Księgarnia 1980.

czwartek, 24 listopada 2011

Moje nowe życie książkowe

Tydzień temu zapisałam się do biblioteki. Dlaczego dopiero teraz? Złożyło się na to kilka czynników. 

Zaraz po studiach przestałam bywać w bibliotekach i czytelniach, bo miałam przesyt, ostatnie dni pisania pracy magisterskiej dały mi w kość. Nie znaczy to, że przestałam czytać – do dziś pamiętam euforyczne uczucie po obronie, że wreszcie mogę czytać książki tylko dla przyjemności! W pracy zajmowałam się serwisem o książkach, więc nowości miałam pod ręką. Kiedy zajmowałam się recenzjami, już z pozycji wolnego strzelca, też nie narzekałam na brak świeżynek. Poza tym dzieci małe, do biblioteki daleko, terminów trzeba by się trzymać... Od czasu do czasu coś kupiłam, upychając dyskretnie na półkach, żeby nie drażnić Męża, który uznaje książki tylko w wersji elektronicznej, bo nie ważą, nie kurzą się i zajmują parę MB. Ale ostatnio źródełko wyschło, miejsce na półkach się skończyło, a w ramach gwoździa do trumny wystąpił kurier, który przyszedł z paczką z Merlina akurat gdy Mąż był w domu. Jego spojrzenia długo nie zapomnę...

W tej sytuacji zapisałam się do najbliższej biblioteki, skromnej filii na skromnym osiedlu. Weszłam... i zachwyciłam się. Uwielbiam biblioteki i naprawdę nie wiem, jakim cudem wytrzymałam tyle lat bez tego klimatu. W podstawówce razem z koleżanką Renią spędzałyśmy przerwy w szkolnej bibliotece. Wchodziło się w inny świat, hałaśliwy korytarz zostawał za drzwiami. W bibliotece rządziła Pani Leokadia zwana Lidzią. W kątku z tyłu stał stoliczek, przy nim dwa wysiedziane fotele, na stoliczku zawsze szklanki z kawą i małe radio nastawione na Trójkę. Często przesiadywał tam nasz Wychowawca i Pani od chemii, wszyscy troje palili jak smoki, więc zapach starych książek mieszał się z zapachem kawy i papierosów. Dziś nie do pomyślenia. Papierosy! W szkole! W bibliotece! Pożar! BHP! Palenie zabija!

Pani Lidzia miała do nas stosunek ambiwalentny. Chyba nas lubiła, choć trochę denerwowałyśmy ją nieustannym kręceniem się jej pod nogami. Wpadałyśmy do biblioteki nim przebrzmiał dzwonek na przerwę i opuszczałyśmy ją z ociąganiem gdy już wybrzmiał ten wzywający na lekcję. Przychodziłyśmy po lekcjach i kiedy Pani Lidzia miała nas już dość, machała niecierpliwie rękami mawiając „idźcie wy już do mamy na pierogi”.

Pozwalała nam, dumnym i bladym z tego powodu, wypożyczać książki innym uczniom. Z namaszczeniem wyjmowałyśmy kartę czytelnika, wkładałyśmy do jej kieszonki kartę katalogową wyjętą z książki, wprowadzałyśmy do katalogu nowe pozycje i wąchałyśmy, wąchałyśmy, wąchałyśmy...

Pewnego razu cała szkoła brała udział w konkursie czytelniczym, która klasa przeczyta więcej książek. Ponieważ miałyśmy nieosiągalny dla szaraczków dostęp do bibliotecznych półek, wpisywałyśmy sobie do kart niby wypożyczone pozycje, które de facto nawet nie opuszczały progów biblioteki. Po kilku dniach odnotowywałyśmy zwrot i tym sposobem liczba przeczytanych książek rosła migiem. Pani Lidzia przejrzała nasze oszustwo. Ale się na nas złościła!

W książce, którą dostałam od niej na zakończenie szkoły, było napisane: „za pomaganie i przeszkadzanie....”

Biblioteka, do której się zapisałam, ma cudowny, biblioteczny klimat. Archetypiczna Pani Bibliotekarka cierpliwie tłumaczyła mi, w jaki sposób mogę korzystać z elektronicznego katalogu, pouczała o prawach i obowiązkach czytelniczych, z zaangażowaniem sprawdzała, w której filii dostanę Hołownię. Dopytałam, czy dzieci mają własne karty, przecież muszę zaprowadzić tam chłopców. U nich w pokoju też półek na książki już brakuje.

Przy pierwszej wizycie pożyczyłam „Dzidzię” Sylwii Chutnik i „Chaszcze” Jana Grzegorczyka. Przeczytałam, oddam i pożyczę następne. Wilk będzie syty literatury i owca małżeńskiej harmonii cała. Układ idealny :-)

środa, 2 listopada 2011

Gdziekolwiek jestem – jest i Miś

Książki w pokoju moich dzieci zajmują osiem półek. Na najniższej zawsze były książki do samodzielnego czytania, mamlania i obgryzania, czyli głównie z grubego kartonu. Jakiś czas temu kartonowe zniknęły, na ich miejscu pojawiły się te ze zwykłymi kartkami. Zawartość podręcznej póki wymieniam co jakiś czas, a podczas takich książkowych przeprowadzek zawsze znajdzie się jakiś skarb.

Tym razem trafiłam na zbiór wierszy „Puchatek no i ja” autora „Kubusia Puchatka”, z kubusiowymi ilustracjami Ernesta H. Shephada, w brawurowym przekładzie Michała Rusinka. Ktokolwiek zetknął się z wierszami Słynnego Sekretarza*, tego nie trzeba przekonywać do jakości jego rymów. Rusinek pisze żartobliwie, z przymrużeniem oka, a z językiem wyprawia takie sztuczki, że buty spadają i czapki z głów. Bezwarunkowo zasługuje na tytuł Pierwszego Figlarza Polszczyzny, oczywiście gdyby taki przyznawano.

Jakie znacie rymy do mysz? Kysz, ryż, czyż? A co powiecie na „ogromnyż”? Mnie by do głowy nie przyszło, a Rusinkowi i owszem. Słowne łamańce, ogromne poczucie humoru, wirtuozeria  i finezja – taki jest zbiór wdzięcznych wierszy w jego przekładzie. Godny to następca genialnego Barańczaka.

Wierszyki A.A. Milne to miłe i wpadające w ucho opowieści o kolejce ze sznurkowym hamulcem, o wyścigu dwóch kropel deszczu spływających po szybie, o złym lordzie Zbi-Gniewie, o śniadaniu króla, o Krzysiu i o Puchatku, naturalnie. Czytam je dzieciom już kolejny raz, w zachwycie, że są tak dobrze napisane i że jest w nich puchatkowy klimat, bezcenny dla małych, a może nawet szczególnie dla dużych wielbicieli Misia o Bardzo Małym Rozumku.

UPDATE 16 listopada: Karolina uświadomiła mi wczoraj, że ten zbiór to nowe wydanie w nowym tłumaczeniu "Wierszy dla Krzysia".

A.A. Milne, Puchatek no i ja, kolekcja wierszy, Egmont 2006.


*Michał Rusinek jest sekretarzem Wisławy Szymborskiej.