środa, 19 października 2011

Rozwiązanie KONKURSU

Kochani,
dziękuję za udział w konkursie, jak zawsze z przyjemnością przeczytałam Wasze opowieści i anegdoty. Nagrody, książeczki "Chcę mieć pieska" i "Piesek na spacerze", otrzymują:



1. anetaptas@wp.pl 
2. Aneta wojtana13@interia.pl 
3. Ania K. annamonikakowalik@wp.pl
4. Basia Bareppa@poczta.onet.pl 
5. dedi74@o2.pl 
6. Kaja 
7. Lou netty@poczta.fm
8. Marta mikra11@gazeta.pl
9. Ola aramiss@interia.pl
10. riverd ewozniak6@wp.pl 

Serdecznie gratuluję! :-)

Z nagrodzonymi skontaktuję się mailowo.

wtorek, 18 października 2011

Koszmarnie śmieszna historia

Jeszcze niedawno moje dziateczki zasypiały kołysane strofami klasyków, wdzięcznymi opowieściami o przygodach misia o bardzo małym rozumku, bądź dydaktycznymi historyjkami z życia pewnego żółwia. Aż nadszedł czytelniczy armagedon, wiek klęski i upadku godziwej literatury, której znajomością można się pochwalić w zacnym gronie. Nadeszła era Koszmarnego Karolka.

Pierwszy raz z Karolkiem zetknęłam się w 2002 r., gdy Znak wydawał pierwsze części niekończącej się sagi o przygodach chłopca, którego nikt nie chciałby mieć pod swoim dachem. Do dziś mam te dwie książeczki i budzą we mnie mieszane uczucia: nie lubię ich, czuję się idiotycznie, czytając dzieciom o wybrykach Karolka, bo nie chcę, żeby go naśladowały, zdarza się, że omijam niektóre epitety. A chłopcy pękają ze śmiechu! Hasło „Stare skarpety”, które Karolek wpisał do rodzinnego komputera sprawiło, że przez kilka minut tarzali się po dywanie. „Koszmarny Karolek czyta książkę” wprawiło ich w podobny stan. Przeczytaliśmy książeczkę w południe, a potem przez resztę dnia Piotruś co kilka minut otwierał ją na s. 58 i parskając śmiechem czytał: „Myszka udaje się do klo. Mrożące krew w żyłach perypetie myszki i jej nocniczka” - po czym wili się obaj z Michasiem i kwiczeli jak prosiaczki. Czegoś takiego dawno nie widziałam!

Drugą świeżynką z karolkowej stajni są „Wyśrubowane wykreślanki”. I tu kolejne zaskoczenie: Piotruś, który szybko się nudzi i porzuca łamigłówki najdalej w połowie, twardo wykreślał przykre przezwiska, aż doszedł do ostatniego. Założę się, że kiedy jutro podsunę mu wykreślankę ze wstrętnymi wyrazami, będzie tak samo.

Najgorsze jest to, że, jakby to powiedzieć... Mnie też się podobało. Szczerze bawiły mnie absurdalne tytuły: „Chłopczyk chory na świnkę. Dwóch chłopczyków chorych na dwie świnki” i z przyjemnością dałam się wciągnąć koszmarnej książeczce o czytelniczych zmaganiach Karolka.

I wyluzowałam. Nie będę już tępić u dzieci uwielbiania dla Karolka. Też zdarza mi się czytać książki, którymi nie można się pochwalić w zacnym gronie. Ba, mam na czytelniczym sumieniu takie pozycje, do których nie przyznam się nawet na torturach. I nie chroni mnie wymówka, że czytałam, by wiedzieć, czym społeczeństwo zaśmieca sobie umysły – nie, ja to chłonęłam z płonącymi policzkami, strona po stronie, tom po tomie!...

Po lekturze historyjki o Karolku i książkach zobaczyłam bohatera w zupełnie innym świetle: to bardzo sprytny, inteligentny i asertywny chłopiec, któremu obce są konwenanse, jest uparty i twardo dąży do celu. Czuję, że Karolek jeszcze nam wszystkim pokaże.

Franceska Simon, ilustracje Tony Ross, Koszmarny Karolek czyta książkę, Znak Emotikon 2011;
Koszmarny Karolek. Wyśrubowane wykreślanki, Znak Emotikon 2011.

środa, 12 października 2011

Dla maluchów, które lubią zwierzęta

TVN Uwaga! prowadzi akcję „Zwierzęta są jak ludzie. Czują.” W ramach akcji ukazały się dwie książeczki z kolorowankami, łamigłówkami i grą typu memo adresowane do małych wielbicieli zwierząt: „Chcę mieć pieska” i „Piesek na spacerze”.

Proste obrazkowe historyjki przekazują dzieciom podstawowe informacje na temat opieki nad czworonogiem i zakresu odpowiedzialności za pupila. Przypomnienia „Na spacerze sprzątamy po piesku” albo „Nie zabieram y  pieska  na plac zabaw”  powinny zostać opublikowane w formie plakatów, którymi należałoby okleić polskie ulice i parki, ku pamięci zarówno małoletnim jak i dorosłym właścicielom psów.

UWAGA KONKURS!

Dzięki uprzejmości telewizji TVN mam dla Was kilka egzemplarzy obydwu tytułów. Aby je zdobyć, trzeba w komentarzu do tej notki wpisać anegdotkę związaną z dzieckiem i zwierzęciem. Może to być historia z Waszego dzieciństwa albo opowiastka o wydarzeniu z życia potomstwa.

Kwestie formalne:

1. Konkurs trwa przez tydzień, czekam do północy 18 października 2011.
2. Ogłoszenie wyników 19 października.
3. Spośród zamieszczonych komentarzy wybieram dziesięć, których autorzy zostaną nagrodzeni książeczkami.
4. Proszę pamiętać o podpisaniu się imieniem lub nickiem i pozostawieniu adresu mailowego.

Czekam niecierpliwie na Wasze opowieści, bo bardzo lubię je czytać :-)

Chcę mieć pieska, Piesek na spacerze, Wydawnictwo G+J 2011

poniedziałek, 10 października 2011

Moja Mama jest chińską matką

Z ciekawością sięgam po książki, o których dużo się mówi i pisze, bowiem przeważnie znajduję w nich zupełnie coś innego, niż się spodziewałam. Tak było w przypadku „Złej Matki”, która okazała się lekturą trudną i bardzo bolesną. Z „Bojową pieśnią tygrysicy” było odwrotnie: nastawiłam się na hardcore, a przypomniałam sobie konkretną - choć nie uniwersalną - metodę wychowawczą.

Niedawno byłam z chłopakami na basenie. Siedziałam na parapecie lekko pochylona do przodu, bo ilekroć się wyprostowałam, waliłam potylicą w żelastwo na oknie. Jednym okiem patrzyłam na moich chłopców podczas lekcji pływania, a drugim w książkę. Zagadnęła mnie siedząca obok mnie mama Jasia. Właśnie wróciła do Krakowa po dwunastu latach spędzonych pod panowaniem Jej Królewskiej Mości.

- Niezła masakra – kiwnęła głową w stronę książki – pisze, że podarła laurkę, którą dostała od córki. Potem w wywiadach łagodziła trochę swoje stanowisko, ale książka jest ostra.

Warunki do konwersacji na basenie podczas lekcji pływania są średnie, zatem nie dopytywałam się, czy mama Jasia czytała książkę po polsku czy po angielsku, czy tylko czytała o książce, bo i mnie incydent z podarciem laurki obił się o uszy. Tymczasem w „Bojowej pieśni...” nie ma nic o darciu – Amy Chua, niezadowolona z bohomazów na kolanie, które dostała od córek na urodziny, oddała je dziewczynkom z cierpkim komentarzem: wszak ona stara się i wydaje fortunę, by wyprawić dzieciom niezapomniane urodziny, więc czy sama nie zasługuje przynajmniej na piękne laurki?

Powiedz mi, czytelniczko-matko, która nie jesteś już archetypicznie pokorną i cichą strażniczką domowego ogniska, nie miałabyś podobnych odczuć? Nie czułabyś się zawiedziona i rozczarowana? Pewnie przełknęłabyś tę gorzką pigułkę i podziękowała z krzywym uśmiechem. Bo jak to, upominać się? Prosić? Domagać się spontanicznych wyrazów sympatii?

A tam, spontanicznych. Każda matka wie, że gdyby chciała liczyć na spontaniczną pomoc bliskich w pracach domowych, to jeździłaby na szmacie samiutka jak palec. Spontanicznie to dzieci mogą zrobić bałagan. Czego ich nie nauczymy, tego nie będziemy miały, ot co. Rzecz w tym, że tzw. zachodnia matka wytłumaczy dzieci sama przed sobą i zrobi za nie, a chińska matka nie odpuści.

Moja Mama jest taką chińską matką. Oczywiście z upływem lat jej panowanie nade mną słabnie, ale miewa tendencje, by zaplanować mi dzień albo chociaż obiad. W przeszłości była nieugięta, zawsze wiedziała lepiej, co jest dla mnie dobre i wymagała, wymagała i wymagała. Kiedy postanowiła, że będę miała piękne pismo, w związku z czym muszę codziennie ćwiczyć kaligrafię, nie pytała, co ja na to, nie zważała na mój bunt, tylko kładła przede mną zeszycik i książkę, z której miałam przepisywać wierszyki i zaznaczała odkąd dokąd. Mogłam marudzić, narzekać i trwać w uporze, ale czas leciał, a zadanie trzeba było skończyć przed emisją Strusia Pędziwiatra. To była niezła motywacja. Dziś wspominam to z nostalgią, a pismo mam piękne i bardzo żałuję, że wykorzystuję ja tak naprawdę tylko dwa razy do roku, pisząc kartki na Wielkanoc i Boże Narodzenie. Mama nie rozczulała się nad nami: miałyśmy obowiązki domowe nazywane dyżurami. Obszar dyżurowania zmieniał się co tydzień: kuchnia i łazienka lub pokoje. Żadna z nas nie lubiła dyżurów w kuchni, bo mycie garów zdawało nigdy się nie kończyć, zlew zapełniał się błyskawicznie; odkurzanie zabierało zdecydowanie mniej czasu. I znów: mogłyśmy narzekać, złościć się, tupać, ociągać – ale robota miała być zrobiona i koniec, nie było dyskusji. Pamiętam, jak kiedyś bardzo długo stałam przy zlewie, dolewając od czasu do czasu ciepłej wody i trzonkiem drewnianej łyżki włożonej do termosu stukałam w dno, bo podobały mi się wrażenia wizualne. Cóż, za którymś razem stuknęłam za mocno i elektryzujące kręgi rozsypały się z brzękiem szkła. Kiedy próbowałam wykręcać się od różnych obowiązków bolesnym okresem, Mama tylko się złościła i powtarzała, że w ciąży czuła się dużo gorzej, a musiała chodzić do pracy i mam natychmiast przestać się nad sobą rozczulać, koniec kropka. Pewnego razu postawiłam się i bezczelnie zaległam na tapczanie, zwijając się w kłębek i pojękując z cicha. Co chwilę przychodziła do pokoju, patrzyła na mnie z dezaprobatą i powtarzała, że to coś niebywałego, przecież tak nie można! Kiedy zdawałam do liceum i następnego dnia miałam egzaminy, Mama kazała mi plewić jarzyny. Oburzałam się, że przecież mam naukę, muszę  powtórzyć materiał – a Mama na to, że już się nauczyłam, teraz potrzebuję przewietrzyć umysł, a nic tak dobrze nie robi umysłowi jak praca na świeżym powietrzu. I nie było zmiłuj! Poszłam w grządki wściekła i oburzona, a następnego dnia zdałam śpiewająco.

Gdy byłam w pierwszej klasie liceum, pokazałam Mamie wypracowanie z polskiego, które miało być oparte na motywach twórczości Kochanowskiego. Polonistka oceniła je na nędzne 3+, co było dla mnie największą obelgą, wszak na polaku w podstawówce jaśniałam światłem Gwiazdy Polarnej, a co napisałam wypracowanie, to było wybitne i zachwycało panią od polskiego, której brakowało skali, żeby mnie właściwie ocenić (najwyższą oceną była wówczas pospolita piątka, dobra dla kujonów, ale nie dla geniuszy). A tutaj, za moje wysublimowane wywody, trója z wulgarnym plusem. Niedopuszczalne! Wróciłam ze szkoły obrażona, wstąpiłam do Mamy na pocztę (pracowała wtedy na centrali telefonicznej, a w roku 1990 była to jedna instytucja pod nazwą „Polska Poczta, Telegraf i Telefon”) i nadęta wręczyłam jej dowód jawnej niesprawiedliwości, która mnie dotknęła. Mama zaczęła czytać i zamiast zagrzmieć oburzeniem na bezczelność pani od polskiego, wypaliła:

- A co to za herezje popisałaś?!

Obraziłam się śmiertelnie, odwróciłam na pięcie, wpadłam do domu, przykazałam siostrze, żeby na wypadek telefonu Mamy powiedziała, że mnie nie ma. Mama dzwoniła kilka razy, siostra kłamała jak z nut; dopiero po kilku godzinach łaskawie podeszłam do słuchawki, a skruszona i nieco wystraszona Mama przeprosiła mnie, koleżanki w pracy nakrzyczały na nią, że wypracowanie jest bardzo ładnie napisane i pani się czepia. Ach, jak ta chwila triumfu smakowała!...

Bardzo podoba mi się postawa Amy Chua i jak widzicie, jest mi całkiem bliska. Rozumiem jej aktualne serdeczne relacje z córkami, bo sama nie mam cienia żalu do mojej Mamy za te wszystkie opisane wyżej przypadki. Co więcej - gdy po latach przeczytałam tamto nieszczęsne wypracowanie, faktycznie okazało się dyrdymałami nie do przełknięcia, westchnieniami egzaltowanej panienki, podczas gdy miała to być konkretna i rzeczowa rozprawka. Cenię Mamę za jej żelazną konsekwencję i chciałabym być podobna. Bo Mama nie rozczulała się nad nami, ale jednocześnie była bardzo czuła, dużo nas przytulała, czytała nam i śpiewała przed snem, kładła się z nami wieczorem i pozwalała, byśmy ją oplatały jak węgorze. A laurek nie krytykowała, tylko zawsze chowała na pamiątkę – w czym przewyższała Ciocię Celinkę, która laurkę obejrzała, podziękowała i wyrzucała.

- I dlatego Celinka ma w domu porządek, a ja mam tyle papierów – mruczała Mama, tonąc w makulaturze, co było grubymi nićmi szyte, bo laurek nie dostaje od nas już od dawna, a sterty papierów rosną systematycznie.

No i patrzcie, jaka dygresja mi się zrobiła. Wracając do książki: jest świetna, dowcipnie napisana, wciągająca. Owszem, skóra mi lekko ścierpła, gdy przeczytałam, że trzyletnią Lulu matka chciała przymusić do gry na fortepianie. Obrazek dziewczynki wystawionej na mróz, żeby skruszała, na co ona tylko wyraźnie zhardziała, jest mi bardzo bliski. Mój Michaś jest taki sam, jak się uprze, to nie ma mocnych.

To mądra i życiowa książka o tym, że trzeba wymagać od dzieci, ale trzeba też wiedzieć, kiedy odpuścić. Bo największym skarbem i radością tygrysicy są jej dzieci, które kocha nad wszystko.

Amy Chua, Bojowa pieśń tygrysicy, Prószyński i S-ka 2011

piątek, 7 października 2011

Baśń o całkiem innej królewnie

Na okładce jest narysowana różowa królewna, książeczka ma różowy grzbiet i różową wstążeczkę-zakładkę. Czyli coś dla moich synków. Szczególnie dla starszego, który nie chce przyjąć do wiadomości, że jak coś jest różowe, to facet powinien trzymać się z daleka. No i dobrze, bo gdyby było inaczej, to nigdy nie przeczytałabym o Aurelce.

I miałabym czego żałować, bo to naprawdę świetna opowieść: dowcipna, z kapitalnie poprowadzoną akcją i mnogością zaskakujących zwrotów, mądra i pomysłowa. I wzruszająca, bo na ostatnich stronach normalnie się popłakałam, ku zdumieniu własnemu i dzieci.

Nie był to pierwszy raz, gdy pani Roksana Jędrzejewska-Wróbel doprowadziła mnie do takiego stanu, kiedyś opowiem Wam o moich wrażeniach z lektury „Kamienicy”, którą kupiłam – teoretycznie – dla dzieci, ale wciągnęła mnie niepostrzeżenie podczas rozpakowywania paczki z wydawnictwa i po godzince z hakiem, gdy odkładałam ją ocierając oczy, już wiedziałam, że jeszcze za wcześnie, by czytać ją chłopakom.

Aurelka jest świetna. Myślę, że znakomicie nadaje się jako odtrutka na księżniczko-wróżko-Barbiszony, szczególnie dla znękanych rodziców. Nie mam córki, więc nie mam też pojęcia, jak to jest obcować z różem na co dzień, ale wyobrażam sobie, że można poczuć przesyt. A i dziewczynki warto zapoznać z tą całkiem inną królewną, bo jest prawdziwsza niż plastikowe lale: złości się, wstydzi, popełnia błędy. Większość bohaterów tej opowieści też jest inna niż to się zwykle przyjęło: królewicz wcale nie jest dzielny, smok nie jest groźny, czarownica jest dobra, a wilk nikogo nie zjada. Pani Roksana rozprawia się z kilkoma baśniowymi stereotypami i czyni to z takim wdziękiem, że nie można się nie uśmiechnąć.

Bardzo polecam: dziewczynkom i chłopcom, mamom i tatusiom, babciom i dziadkom. Ależ okropnie wygląda to nagromadzenie końcówek na -om!

Roksana Jędrzejewska-Wróbel, Maleńkie królestwo królewny Aurelki, Wydawnictwo Bajka 2009.

wtorek, 4 października 2011

A czy Ty zarządzasz swoim dzieckiem?

Tę książkę czytałam jak kiepskie science-fiction. Naprawdę są rodziny, w których matka zwołuje domowników na kolację wysyłając e-maile? Naprawdę rodzice przychodzą z absolwentami wyższych uczelni na rozmowy kwalifikacyjne? Naprawdę dwulatki biorą korepetycje z czytania, pisania i arytmetyki?!

Carl Honoré w książce „Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój!” opisuje współczesny świat maksymalnie skoncentrowany na dziecku, co nie robi dobrze ani dzieciom, ani rodzicom, ani społeczeństwu. Pierwszym dlatego, że są przeciążone tysiącem obowiązków i zajęć, drugim dlatego, że tracą oddech w gonitwie z jednych zajęć na drugie i nie potrafią dzieciom niczego odmówić, a społeczeństwu, ponieważ nawet w krajach słynących z uwielbienia dla maluchów, jak Włochy, główny nacisk kładzie się na to, że dziecko jest ogromną i ciężką do udźwignięcia inwestycją.

Honoré śmiało żegluje przez kraje, kontynenty i epoki, ukazując różne rodzaje podejścia do dzieci: od traktowania jak tanią siłę roboczą (Dziecko Pracujące), poprzez stopniowe dostrzeganie ich potrzeb i dawanie swobody (Dziecko Wolnego Chowu), aż po współczesne szaleństwo zapewniania dzieciom wszystkiego przy równoczesnym wyciskaniu z nich ile się da (Dziecko Zarządzane). Dotyczy to w równym stopniu USA, Anglii, Chin i Japonii. Doszło do tego, że przedszkola w Stanach rezygnują z zajęć plastycznych, muzycznych i teatralnych a także z przerw, bo nie mogą nadążyć z materiałem! Już trzylatki uczą się tam pisać i liczyć do dwustu.

Są tu anegdoty, które bardzo mnie irytowały. Kiedy czytam coś w stylu „byliśmy już zmęczeni  kinderbalami z animatorkami w oceanarium i postanowiliśmy piąte urodziny naszego syna wyprawić we własnym domu”, to mam ochotę postukać się palcem w czoło. Ale znowu koszmar odrabiania lekcji jest mi bardzo bliski i stoję ramię w ramię z rodzicami protestującymi przeciwko pracom domowym już w latach 90. XIX wieku, kiedy głównym argumentem przeciwko było to, że zadania odbierają dzieci kościołowi i rodzicom, zakłócają życie rodzinne i ograniczają czas zabawy. Szalenie spodobała mi się wypowiedź amerykańskiego bohatera wojennego (chyba wojny secesyjnej), który potępił odrabianie lekcji jako „źródło wyczerpania nerwowego i niepokoju, wysoce szkodliwych dla duszy i ciała” - koniecznie muszę to pokazać wychowawczyni Piotrusia! ;-)

Honoré wymienia choroby cywilizacyjne naszych dzieci, do których należy krótkowzroczność i trudności w skupieniu uwagi, na którą cierpią dzieci od niemowlęctwa oglądające programy typu Baby Einstein. Obala mity efektu Mozarta i zabawek edukacyjnych, przestrzega, że sport wcześnie uprawiany powoduje u małych dzieci paskudne kontuzje. Przekonuje, że człowiek, który nie bawił się w dzieciństwie, nie ma wyobraźni, ikry, kreatywności, jest bierny, wymaga prowadzenia go za rękę (to te dzieci, które na rozmowy kwalifikacyjne przychodzą z rodzicami). Chwali edukację domową i stosowanie w życiu rodzinnym konkretnych zasad, podkreśla wagę stawiania granic i mówienia NIE. Opisuje szkoły i przedszkola, które odchodzą od wyścigu szczurów na rzecz swobodnej zabawy i kreatywnego myślenia – są to robiące furorę włoskie przedszkola Reggio, prowadzone w duchu pedagogiki waldorfskiej i szkoły w Finlandii, gdzie dzieci zaczynają formalną edukację mając ukończone 7 lat (halo, Pani Minister Hall, czy Pani to słyszy?). Wyniki badań, na których opiera się autor, świadczą o bezsensie wczesnego wprzęgania dziecka w kierat nauki, bo w przypadku 7-8 latków nie ma wielkiej różnicy w wynikach między dziećmi z przedszkoli nastawionych na zabawę, a tymi, które przyszły do szkoły znając dwa języki obce i tabliczkę mnożenia.

Carl Honoré pokazuje spektakularne przykłady rodzin, które musiały zmienić sposób myślenia, bo stały na skraju przepaści. Gdy wszystko kręci się wokół dzieci, małżonkowie nie mają czasu dla siebie nawzajem, co prowadzi do nieuchronnej katastrofy. Apeluje o to, by nie zabierać dzieciom dzieciństwa, nie chować ich pod kloszem, pozwalać na wyprawy w gronie przyjaciół, zezwalać na samodzielny powrót ze szkoły – rzecz coraz rzadsza w naszych czasach, gdy wozimy, podwozimy i nadzorujemy prawie każdy moment życia potomków.

W Polsce nie ma jeszcze, ogólnie rzecz biorąc, takiego ciśnienia, ale powoli się rozkręcamy. Coraz więcej dzieci nosi do szkoły komórki, by rodzice mieli z nimi kontakt, organizowane są kursy angielskiego dla niemowląt i ledwo co mówiących po polsku dwulatków. Machina zajęć dodatkowych i korepetycji rusza, gdy dziecko zaczyna naukę w szkole, ale przecież znacie na pewno wiele dzieci, które już w przedszkolu chodzą na wszystkie zajęcia fakultatywne. Koleżanka proponowała mi ostatnio, bym zapisała Piotrusia na Uniwersytet Dzieci, ale jak sobie pomyślałam, że w sobotę, jedyną w tygodniu sobotę mam go jeszcze gdzieś wozić, to odpowiedziałam zdecydowanie NIE. Jestem matką leniwą i wygodnicką, w sobotni poranek śpię do oporu, a dzieci mają się zająć sobą w swoim pokoju. Musimy kiedyś odparować po tygodniu w cuglach, z pobudkami o 6.15. 

Kiedy zastanawiacie się, czy marnujecie życie dziecku, bo nie chodzi po lekcjach na balet, basen, hiszpański i karate, przeczytajcie tę książkę - upewnicie się, że nie marnujecie. Kiedy zastanawiacie się, czy oprócz baletu, basenu, hiszpańskiego i karate Wasze dziecko nie powinno przypadkiem uczyć się jeszcze gry na skrzypcach, też ją przeczytajcie. I dajcie sobie siana, a dziecku święty spokój :-)

Carl Honoré, Pod presją. Dajmy dzieciom święty spokój, Drzewo Babel 2011