czwartek, 16 czerwca 2011

O tym, jak chciałam zostać polską Ayelet Waldman, ale mi przeszło

„Zła matka” Ayelet Waldman wywołała w Stanach sporo zamieszania. Autorka pisze o swoim doświadczeniu macierzyństwa, które nie jest celem i treścią jej życia, co dla społeczeństwa ślepo wpatrzonego w ideał Dobrej Matki okazało się nie do pomyślenia.

[Uwaga, recenzja zawiera spoilery]

Od pierwszych kartek książki, ba! nawet od notki na ostatniej stronie okładki, utożsamiałam się mocno z autorką i wyglądałam jak te pieski z ruchomymi głowami, umieszczane onegdaj przy tylnej szybie samochodu, potakując co drugie zdanie (kiedy te pieski były modne? Ja twierdzę, że dopiero co, a Mąż mówi, że w głębokim PRL). Tak! To o mnie! Tak! Ja też nudzę się w piaskownicy! Tak! Mnie też nudzi dzień z małym dzieckiem! Tak! Szczęki mnie bolały od tłumionego ziewania przy setnym „a kuku!” Objawienie! Ach!

Rosło we mnie przemożne pragnienie napisania polskiej wersji „Złej matki”. Kiedy Waldman pisze o amerykańskich forach dla matek od razu pomyślałam o karmieniu piersią na gazeta.pl, gdzie jest chyba najwięcej modelowych Dobrych Matek w polskim Internecie: specjalizują się we wstrząsających opowieściach o tym, jak walczyły o laktację, lejąc łzy i brocząc krwią z pogryzionych sutków. Kiedy wspominała o grupie, którą założyła ze znajomymi w Internecie jako przeciwwagę dla tych, które nazywa „Wydziałem ścigania Złych Matek”, od razu pomyślałam o Klubie Matek Wyrodnych i Niegrzecznych Mamuśkach. Kiedy czytałam o wychowaniu, które odebrała, o jej feminizującej matce, w duszy już pisałam rozdział o życiowych mądrościach Tatusia, który w czasie mojego buntu „nie wyjdę za mąż bo i po co”, cierpliwie klarował mi, że kobieta bez mężczyzny niczego nie osiągnie, a kiedy podałam mu przykład Skłodowskiej-Curie, to wzruszył ramionami i stwierdził, że „bez chłopa nic by nie zdziałała”.

Waldman bardzo ciepło pisze o swoim mężu Michaelu, o wspaniałym dopasowaniu, idealnym zgraniu, wzorcowym podziale obowiązków. To ideał, praktycznie nieosiągalny, ale miło poczytać, że komuś się udaje. Kwestia stosunków z teściową jest ponadczasowa i uniwersalna pod każdą szerokością geograficzną, przejście od rywalizacji do świadomości, że wcześniej czy później stanę na jej miejscu – świetnie ujęte. Nawiązując do dorastających dzieci i faktu, że kiedyś rozpoczną życie seksualne, Ayelet dzieli się swoimi doświadczeniami i tu nawet nie śmiałabym szukać analogii, bo czternastoletnia Ayelet straciła cnotę z 22-letnim izraelskim żołnierzem, a ja w tym wieku miałam na koncie pierwszy pocałunek na koloniach letnich, za który (bo nocą i w pokoju chłopaków) wychowawczyni groziła mi poprawczakiem.

Ale im dalej w las, tym mroczniej. Ujmę to tak: po przeczytaniu zapowiedzi wydawcy i po obejrzeniu materiałów, które wydawca udostępnia na profilu książki, nastawiłam się na lekturę lekką i przyjemną, z gatunku tych „o macierzyństwie trudnym, ale z humorem i dystansem”. Matczyne wykroczenia? Pewnie słodycze przed obiadem, niekonsekwencje, znane mi dobrze pragnienie ucieczki od dzieci na wyspę bezludną. Drobne katastrofy? Może histeria w sklepie z powodu odmowy batonika, a rzadkie momenty chwały – wiadomo, te wszystkie rozkoszne chwile, gdy dziecko śpi, albo gdy matka przepełniona radością czuje, jak się nad nią otwierają niebiosa, po czym minutę później dostaje szału, bo np. przytulające się dzieciaczki dały sobie po razie i teraz wyją jak potępieńcy, a na świeżo założone białe koszulki lecą im smarki i krew. Żartobliwe wystąpienia Ayelet tutaj i tutaj utwierdziły mnie, że taka właśnie jest ta książka.

Zupełnie nie byłam gotowa na wstrząsającą opowieść o aborcji. Zszokowały mnie okoliczności: kiedy dowiedziała się, że istnieje ryzyko wad genetycznych u dziecka, była w czwartym miesiącu ciąży, wiedziała, że to chłopczyk, miała na lodówce jego zdjęcie z USG, czuła, jak kopie, nazywali go Rakietką. Czytałam i do ostatniej strony tego rozdziału wierzyłam, że jednak będzie happy end, że dziecko urodzi się i będzie zdrowe, ale Ayelet i Michael postanowili inaczej. Dla dobra rodziny, by nie obarczać swoich starszych dzieci koniecznością opieki nad ewentualnie upośledzonym bratem, zdecydowali się na aborcję.

W tym momencie poczułam straszliwe znużenie i smutek. Przestały mnie bawić żarciki z idealnych mamusiek, które z oddaniem przesypują piaseczek i z zaangażowaniem stawiają kolejne babki i przeciwstawianie im tych, które chcą mieć swoje życie i w zasadzie do tego sprowadzają się ich drobne grzeszki. To jest prawdziwa trauma, z którą wiele kobiet zmaga się na różne sposoby, a Ayelet radzi sobie opowiadając światu: „pierwszy raz tak dokładnie opisuję, co się stało z Rakietką, co zrobiłam i jak się z tym czułam”, pisze. Jako czytelnik empatyczny czuję się skopana, bo Ayelet przeniosła także na mnie część swej tragicznej historii.

Kolejne rozdziały trafnie opisują różne aspekty życia matki: jak zmienia się z każdym kolejnym dzieckiem, jak rodzice zawsze pragną mieć genialne dzieci i z wielkim trudem godzą się na przeciętność, a w przypadku jakichkolwiek zaburzeń wypierają ile sił, jak kobieta pragnie kolejnego dziecka, bo ciągle jej mało widoku słodkich małych stópek; interesujące jest podjęcie kwestii patriotyzmu, co ciężko byłoby oddać w polskiej wersji, bo u nas to ciągle temat trochę wstydliwy, trochę niemodny. Szczere wyznanie na temat choroby dwubiegunowej, na którą cierpi Waldman robi wrażenie, szczególnie w kontekście obsesji, czy nie przekazała jej dzieciom. Rozdział na temat orientacji seksualnych jej dzieci, w którym deklaruje pełne zrozumienie w każdej sytuacji, jest trochę na wyrost, no ale dobra, niech będzie, wszak to książka o współczesnej Ameryce.

Jednak jak trafna nie byłaby ta część książki, kładzie się niej cieniem sprawa Rakietki. Do ostatniej strony nie opuszczał mnie smutek. Był jak mgła, która przesłoniła pozytywne przesłanie książki, to słynne: „(…) uważam, że warto być matką (…), która mniej czasu poświęca na martwienie się tym, co może się wydarzyć albo co już się stało, a więcej na cieszenie się chwilą (…), która nie obawia się potknięć i zaniedbań (…), która nie przejmuje się tak bardzo, czy jest dobra czy zła, ale wie, że jest taka i taka”.

Można powiedzieć, że polską wersją „Złej matki” jest antologia „Macierzyństwo bez lukru” - opowieści matek-blogerek o tym, jak wygląda macierzyństwo bez retuszu, zebrane aby pomóc ciężko choremu Mikołajkowi. Wielogłos, który mówi o tym samym o czym pisze Ayelet: jak znaleźć równowagę między własnym życiem a dziećmi, jak nie zatracić się w kupkach i zupkach, jak kochać dzieci i jednocześnie nie poświęcać dla nich wszystkiego.

Polecam lekturę obydwu pozycji, sami oceńcie, która jest Wam bliższa.

Ayelet Waldman, Zła matka, Znak 2011

środa, 15 czerwca 2011

O Bogu Abrahama, Hołowni i moim

W tytule nie ma pomyłki, tym razem nie będzie o blogu, lecz o Bogu. Przeczytałam bowiem (w końcu dotarłam do ostatniej strony) najnowszą książkę Szymona Hołowni „Bóg. Życie i twórczość”.

Czaiłam się na Hołownię już od jakiegoś czasu, ale jakoś rozmijaliśmy się. Intrygował mnie on sam: celebryta-katolik. Widziałam w księgarniach jego poprzednie książki, ale miałam wątpliwości, czy to aby lektura dla mnie. W Boga wierzę, w życiu Kościoła uczestniczę, z kryzysem wiary się nie zmagam... Podobały mi się jego felietony, ale nie polowałam na każdy kolejny. Kupiłam książkę z rezerwą: co mi Hołownia powie o Bogu, phi. I powiadam Wam – wiele mi powiedział!

Czytałam tę książkę w dwóch rzutach: do połowy byłam bardzo zdystansowana i prychałam co rusz na porównania typu: „wiara nie jest rodzajem pendrive'a, który zleciał z niebios”. Nie jestem targetem Hołowni, orzekłam w końcu z wyższością gdzieś na stronie 115 i odłożyłam na stos „kiedyś się wezmę”. Ale kiedy cypisek poprosiła mnie o recenzję, uznałam, że uczciwie będzie najpierw książkę skończyć. I nagle – objawienie! Hołownia przemówił do mnie.

Nie potrafię wytłumaczyć tego nagłego olśnienia w połowie książki, ale odkładałam ją w poczuciu, że teraz widzę lepiej i więcej, choć tak naprawdę autor nie kreuje obrazu Boga, lecz odziera nasze powszednie wyobrażenia o Nim z kolejnych warstw, mitów, dziecinnych projekcji, aż zostaje Istota – niezbadana, niezgłębiona, niepojęta. Wyobrażasz sobie, że Bóg jest światłem? On nie jest światłem. Nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić, Kim i Czym jest, nie jesteśmy w stanie go pojąć – pisze Hołownia. I przecież to nie jest nic nowego, przecież tylu mędrców, Ojców Kościoła o tym pisało, większość z nas zna przypadek św. Augustyna, który spotkał na plaży dziecko próbujące przelać morze do wykopanego dołka – a jednak zapominamy o tym i, odwracając porządek rzeczy, uparcie próbujemy zbudować sobie obraz Boga na nasze podobieństwo.

Hołownia stawia na celowniku wszystkie nasze automatyczne polskokatolickie działania w zakresie wiary i religii (Chrzest, Pierwsza Komunia, Bierzmowanie – wszystko po sznurku, bezrefleksyjnie, bo wszyscy, bo tradycja), nasze targowanie się z Bogiem, próby wymuszania życiowych korzyści, przegadane modlitwy. Bezlitośnie rozprawia się z nimi i obnaża ich miałkość.

Analizując dzieje świata opisane w Biblii pokazuje, jak Bóg działał w życiu naszych ojców. Zachęca do zaufania Mu. Pięknie pisze o swojej mocnej i pewnej wierze. A przy tym zachwyca oczytaniem, imponuje wiedzą biblijną, urzeka (mnie osobiście) cytowaniem łacińskich maksym, bawi poczuciem humoru. Do każdego rozdziału dodaje bogatą i opisaną bibliografię, zachęcając do poszerzenia wiedzy.

Już dawno żadna książka nie dała mi tyle do myślenia. Tę odkładałam wiele razy, żeby pomedytować nad przeczytanym właśnie rozdziałem, paragrafem, zdaniem. Porównałabym ją do ożywczego powiewu mocnego wiatru. Myślę, że najlepsze co z niej wyciągnęłam, to inspirację do zwerbalizowania świadectwa wiary. Czuję się trochę jak na tych różnym mityngach, gdzie człowiek niby wcale nie chce, ale się okazuje, że jednak otwiera się przed obcymi ludźmi i dzieli historią swojego życia. Bardzo trudno mówi się o wierze, to temat chyba bardziej wstydliwy niż seks. Hołownia tak pięknie pisze o swojej modlitwie do Ducha Świętego: że ilekroć Go wzywa, zawsze wtedy wieje wiatr. I zatchnęło mnie z wrażenia, bo mam podobne dowody na skuteczność modlitwy: ilekroć na różnych życiowych zakrętach z ufnością i zawierzeniem powtarzam „Jezu, ufam Tobie”, za każdym razem czuję, NAPRAWDĘ CZUJĘ jak Ktoś (wierzę, że to Jezus) zdejmuje mi z ramion ogromny ciężar. I natychmiast przestaję się martwić, bo wiem, że teraz On ma na uwadze mój kłopot i na pewno poprowadzi mnie właściwą drogą.

Myślę, że warto sięgnąć po tę książkę – nawet jak się wierzy w Boga, uczestniczy w życiu Kościoła i nie ma się kryzysu wiary. Może właśnie szczególnie wtedy.

Szymon Hołownia, Bóg. Życie i twórczość, Znak 2010

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Krowa z klasą

Mama Mu to najbardziej niezwykła krowa, jaką można sobie wyobrazić. 

Jest absolutnym przeciwieństwem archetypicznej krowy: nieruchawej, ociężałej samicy bydła domowego, która jest bohaterką wielu nieprzyjemnych powiedzeń: sugestywne porównanie „odejść jak krowa od gówna” podkreśla obojętność na pozostawiony bałagan i pamiętam, że w dzieciństwie często skierowane było do mnie, inwokacja „ty (stara) krowo” ma charakter dotkliwej obelgi, a „święta krowa” to epitet mocno kąśliwy. W miarę neutralne dla samego zwierzęcia jest przysłowie „krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje”, ale też nie jest to raczej komplement.

Wyraźnie widać, że przechlapane jest być krową. No, chyba że się jest Mamą Mu!

Mama Mu, w oryginale Mamma Mu, pochodzi ze Szwecji, ojczyzny dobrych kryminałów i jeszcze lepszych książek dla dzieci. Ma fantazję i jest mistrzynią w przełamywaniu barier, bowiem wkracza na terytoria zwykle niedostępne krowom: buduje domek na drzewie, jeździ na rowerze, a zimą na sankach. Nie ma żadnych kompleksów, interpretuje rzeczywistośc na swoją korzyść (to nie ona jest za ciężka, tylko śnieg zbyt miękki), a jej rozmowy z zasadniczym Panem Wroną są cudne i kształcące, bowiem pokazują jak w subtelny sposób można dopiąć swego, o ile tylko konsekwetnie dąży się do celu.

Świetnie się bawiliśmy z Michasiem, gdy rano leżąc jeszcze w łóżku czytaliśmy o zimowej przygodzie Mamy Mu, z zaciekawieniem oglądając piękne ilustracje. Polecamy!

Jujja Wieslander i Tomas Wieslander, ilustracje Sven Nordqvist, Mama Mu na sankach, Zakamarki 2007

niedziela, 5 czerwca 2011

Jak dobrze być dzieckiem!

Szczególnie w Krakowie i szczególnie w miniony weekend. 1. Targi Książki dla Dzieci były imprezą z polotem, rozmachem i bez pudła trafiającą w potrzeby dzieci i rodziców. Piotruś i Michaś mieli zajęcie na długie godziny, a ja, jeśli tylko znalazłam wolne krzesełko, odpływałam z zachwytu.

Obawiałam się znanej z jesiennych targów książki ciasnoty, duchoty i masakry. Tymczasem było przestronnie, a stoiska wyposażone były w miękkie poduchy, stoliki, krzesełka oraz dużą ilość zabawek i najróżniejszych materiałów plastycznych. Dzieci mogły wyżywać się twórczo budując z klocków, lepiąc z plasteliny, rysując, wycinając, wyklejając... Na stoisku Qlturki animatorki z Ośrodka Twórczej Edukacji Kangur robiły z dziećmi zwierzątka z rolek po papierze toaletowym, na stoisku Pracowni K można było złożyć z kartonu duży domek, samochód oraz małe domki. Gazeta Wyborcza pokazała, co można zrobić ze starej gazety, a Polskie Gry Planszowe zorganizowały planszową wersję Bitwy pod Grunwaldem w rozmiarze maxi: na podłodze rozłożona była wielka plansza, dzieci rzucały klockami jak pufy i przestawiały pionki o gabarytach dwulatka. Sala kinowa pod patronatem Agrafki wyposażona była w duże, miękkie poduchy, na których Piotruś i Michaś odpoczywali w czasie projekcji. Sama patrzyłam na nie pożądliwym wzrokiem :-)

Już dawno nie byłam na tak fajnej, twórczej imprezie dla dzieci. Ostatnie doświadczenia (Zator i piknik u Piotrusia w przedszkolu, które albo kosztowały majątek, albo/oraz polegały głównie na staniu w kolejkach do różnych atrakcji) wywołały u mnie nowy atak niechęci do aktywnego rodzicielstwa, tymczasem z targów wyszłam oczarowana. Byliśmy w sobotę i w niedzielę, bo zostałam zaproszona przez Qlturkę do czytania dzieciom na jej stoisku. Czytanie było bardzo sympatyczne, dzieci słuchały jak zaczarowane, a moi chłopcy nie rozbiegali się we wszystkich możliwych kierunkach, grzecznie pozostając w obrębie stoiska nr 90. W sobotę Michał polegiwał przy mnie na poduszkach, a Piotruś realizował wizje artystyczne przy stoliku, z kolei w niedzielę Piotruś leżał na poduchach, a Michaś w skupieniu smarował klejem całą rolkę po papierze toaletowym w środku i na zewnątrz. Na moje czytanie przyszła Karina z kompletem dziatek, wymieniłyśmy kilka spójnych zdań, co było sporym osiągnięciem w targowej rzeczywistości.

Pozwoliłam chłopakom wybrać sobie książki, a że kupowanie zostawiłam na koniec atrakcji, to z braku sił nie przyłożyłam się zbytnio do wyboru. W sobotę Michał upatrzył sobie „Dinozaury” Buchmanna  z przebrzydkim gadem na okładce i za nic nie chciał zmienić koncepcji. Piotruś zażyczył sobie nowy tom „Pana Kuleczki”. W niedzielę znowu przechodziliśmy koło stoiska Media Rodziny i chłopcy wybrali „Zuzię w szpitalu” (Piotruś) i „Kicia Kocia zostaje policjantką” (Michaś). Piotruś lubi książki o szpitalach, bo porównuje swoje doświadczenia z przeżyciami bohaterów literackich, a „Kicia Kocia” okazała się zupełnie przyzwoitą polską! serią dla najmłodszych. Podkreślam jej polskość, bo bardzo wiele książek opowiadających o rzeczywistości przedszkolaków i młodszych dzieci jest tłumaczona, jakby filozofią było napisanie takiej książki po polsku.

Nastawiałam się przede wszystkim na atrakcje dla chłopaków i nie zawiodłam się. Mam nadzieję, że wystawcy są zadowoleni z imprezy tak samo jak ja i Targi Książki dla Dzieci na stałe wejdą do  targowego repertuaru Krakowa.