wtorek, 31 sierpnia 2010

Sherlock Holmes w służbie cara

Rosjanie są genialnymi literatami. Być może obowiązuje ta sama zasada, co w przypadku Skandynawów: im zimniej, tym lepiej pracują szare komórki. Uwielbiam Dostojewskiego, Bułhakowa, Akunina, Marininę, jestem wielką admiratorką Kira Bułyczowa i jego genialnych opowiadań z Wielkiego Guslaru „Ludzie jak ludzie”, a dziś chcę Wam opowiedziec o kryminalno-fantastycznej powieści Andrieja Bielanina.

Bohaterem „Tajnego wywiadu cara Grocha” jest moskiewski milicjant Nikita Iwaszow, który przedziwnym zbiegiem okoliczności trafił do baśniowej krainy. Zamieszkał na kwaterze u Baby Jagi i został zatrudniony przez cara na stanowisku stróża prawa i porządku publicznego. Przyszło mu prowadzić śledztwo w sprawie kradzieży złota ze skarbca, które okazało się spiskiem sił nieczystych przeciwko praworządnej władzy. Grubsza sprawa, w sam raz dla ambitnego milicjanta!

Powieść jest świetna. Lekka, dowcipna, operująca absurdem i groteską. Bielanin czerpie garściami z rosyjskiej tradycji baśniowej: jest tu i Kościej Nieśmiertelny, i Baba Jaga, i prosty chłop o nadludzkiej sile, są siły nieczyste, zaklęcia, a nawet loty na miotle. Postać Baby Jagi to majstersztyk, skrzyżowanie czarownicy z Miss Marple i Watsonem, bo wiedźma (jak najtroskliwsza mateczka) nie odstępuje na krok bystrego, lecz bezradnego w świecie czarów Nikity. Milicjant jest jak z czytanki: uczciwy, zadbany, odwołujący się do wiedzy i rozumu. On i Baba Jaga stanowią duet, jakiego w powieściach kryminalnych jeszcze nie było.

Krótko mówiąc: doskonała rozrywka.

Andriej Bielanin, Tajny wywiad cara Grocha, Fabryka Słów 2010

piątek, 27 sierpnia 2010

Wujcio wariatuńcio z ptakiem na ramieniu

Małą, cieniutką książeczkę upolowaną w ciucholandzie polubili moi mali piraci i ja. „The trouble with Uncle” Babette Cole, świetnej angielskiej pisarki, opowiada o dość kłopotliwym wujaszku pewnej dziewczynki. Wujcio miał skrzekliwą papugę, jednookiego kota o ponurym wejrzeniu i nie był uprzejmym starszym panem, którego Hiacynta Bucket chciałaby spotkać w yacht clubie.

Wujek był, powiedzmy to od razu, prawdziwym piratem, z trupią czaszką na kapeluszu i kuflem grogu w dłoni, a ponieważ członkowie miejscowego yacht clubu nie byli do niego przychylnie nastawieni (być może dlatego, że wpływając do portu swoim prawdziwym, pirackim okrętem siał zniszczenie? Kto tam wie o co chodzi tym nadętym arystokratom!), założył własny klub.

Któregoś dnia, a może wieczora zakrapianego grogiem, pewien marynarz sprzedał mu prawdziwą mapę skarbów i wujek, rzecz jasna, postanowił go odszukać. I dopiero się zaczęło!

Kapitalna, dowcipna, świetnie zilustrowana przez autorkę książeczka dostarczyła nam dużo zabawy. „The trouble with Uncle” należy do serii „The trouble with Dad/Mum/Gran/Granda”, zatem konsekwentnie dostaje się tu wszystkim członkom pokręconej rodzinki.

W Polsce ukazały się inne książki tej pisarki, m.in. jej najpopularniejsza, edukująca seksualnie „Mama zniosła jajko” oraz „Milutek”. Jestem ich bardzo ciekawa, bo będąc po lekturze perypetii kłopotliwego wujaszka, spodziewam się wszystkiego najlepszego

Babette Cole, The trouble with Uncle, Mammoth 1994

środa, 25 sierpnia 2010

Gdyby Hitler został malarzem

Czy też lubicie się zastanawiać, co by było gdyby...? Co by było, gdybyśmy wybrali inne studia, inne miasto, inną pracę, innego męża? Gdybanie jest kuszące i wciągające, nim się człowiek obejrzy, już ma w głowie alternatywną wizję rzeczywistości.

Czasem jedna decyzja, jedno wydarzenie decyduje o przyszłości pojedynczego człowieka, ale także o przyszłości świata. Bo co by było, gdyby spełniło się największe marzenie Adolfa Hitlera i został przyjęty na wiedeńską ASP?

Erich Emmanuel Schmitt, którego kariera w Polsce zaczęła się od skromnej objętościowo, ale niesamowitej książeczki „Oskar i Pani Róża”, okrzykniętej wydarzeniem literackim na miarę Małego Księcia, stworzył alternatywną wizję życiorysu führera. Nadwrażliwy, skrzywdzony w dzieciństwie chłopak nie musiał zostać jednym z największych zbrodniarzy w historii. Mógł pokonać demony przeszłości, stać się sławnym malarzem, założyć rodzinę, być szczęśliwy. Jego życie i losy świata mogły wyglądać całkiem inaczej.

Tę powieść czyta się doskonale, co jest oczywiste przy pisarstwie tej klasy. Zestawienie prawdziwych losów Hitlera i wyimaginowanego życiorysu Adolfa H. robi wstrząsające wrażenie. Schmitt nieustannie przypomina, że w każdym z nas drzemie cząstka zła. Czy będziemy w stanie się mu oprzeć, czy też przejdziemy na ciemną stronę mocy, gdy skłonią nas do tego okoliczności?

Jest o czym myśleć, kiedy już odwrócimy ostatnią stronę.

Eric-Emmanuel Schmitt, Przypadek Adolfa H., Znak 2007

wtorek, 24 sierpnia 2010

Maluch poznaje świat

Seria „Obrazki dla maluchów” z fotografiami figurek z modeliny występuje w dwóch wersjach: pierwsza jest dla maluszków ok. 1 roku życia i ma postać zgrabnych książeczek z kartonowymi, lakierowanymi kartkami, odpornymi na wiele czynników, do których należy mamlanie, obgryzanie i rozrywanie. Druga wersja to większe książki z miękkimi kartkami i mnóstwem szczegółów interesujących dla dzieci ok. 3 roku życia.

Najpierw przerobiliśmy te małe, z których każda dotyczyła innej sfery życia: pojazdów, przyrody, zwierząt itd. Piotruś i Michaś oglądali je chętnie i wskazywali różne rodzaje przedmiotów (pamiętam, jak zadręczałam maleńkiego Piotrusia pytaniami: a gdzie jest rakieta? a gdzie statek?; Michasiowi się upiekło, przy drugim dziecku zapał pedagogiczno-wychowawczy dziwnie słabnie).

Wersja dla trzylatków i starszych nadal jest w obiegu, chłopcy znają już na pamięć obrazki, ale tylko te dotyczące sprzętów domowych, kuchni, łazienki i warsztatu. I jeszcze uważnie oglądają zawartość torby lekarza, z tej książeczki Piotruś dowiedział się co to stetoskop i otoskop i przez jakiś czas robił wrażenie na pediatrach. Część z owocami, warzywami i zwierzętami kompletnie ich nie interesuje. Osobiście wolę pokazać im zwierzęta na fotografiach w albumie przyrodniczym, a warzywa w warzywniaku.

Książeczki z tej serii wzbogacają słownictwo, uczą spostrzegawczości, pozwalają omawiać różne sytuacje codzienne (na przykład oglądając łazienkę opowiadamy sobie, co do czego służy). Są bardzo kolorowe i przyjemne, a przy tym inspirują do samodzielnego ulepienia z plasteliny, ciastoliny lub innej nadającej się do tego masy pralki albo pilota do telewizora, kotka czy kwiatka. To zajęcie dla pięciolatków i starszych, książka zostanie więc z nami na kolejne lata w charakterze instrukcji.

Nathalie Belineau i Emilie Beaumont, Obrazki dla maluchów. Poznaję świat, Firma księgarska Olesiejuk 2008

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Kawałek sznurka, a tyle możliwości!

Pamiętam taką zabawę z czasów podstawówki: robiło się prostą przeplatankę ze sznurka, którą trzymało się na czterech palcach, a potem przekazywało drugiej osobie. Urządzaliśmy w tym zawody na czas.
Po latach, kiedy w ręce trafiła mi książka Camilli Gryski „Magiczne figury ze sznurka” dowiedziałam się, że to co wtedy uważaliśmy za gotowy produkt, jest zaledwie punktem wyjścia do wielu interesujących przeplatanek, które mają niezwykłe nazwy i historie.

Tak, historie, bo figury ze sznurka robili od wieków przedstawiciele kultur z różnych stron świata: Eskimosi, Australijczycy, Afrykanie, Indianie, Szkoci, Amerykanie... Co ciekawe, ten sam wzór pojawia się w różnych stronach świata pod różnymi nazwami. Taka dzida np. to wedle mieszkańców okolicy cieśniny Torres harpun do polowania na ryby, wedle mieszkańców Australii dzida do polowania na kaczki, Afrykanie uważają ją za palmę kokosową, a lud Salish nazywa ten wzór rozbijaniem namiotu. Jakby tego było mało, autorka proponuje nazywać go miotłą.

Robienie figur ze sznurka to doskonała zabawa, która uczy zręczności i koncentracji. Sznurek łatwo zabrać ze sobą, bo zmieści się w kieszeni (w przeciwieństwie do kolekcji samochodzików). Na początku podręcznik będzie niezbędny, ale później, jak zapewnia autorka, palce zapamiętają poszczególne ruchy. Pozostaje jej uwierzyć i ćwiczyć.

Dobrej zabawy!

Camilla Gryski, Magiczne figury ze sznurka, Wydawnictwo ELAY 2009

piątek, 20 sierpnia 2010

Błyskotliwy debiut

Kiedy wybieram książkę do czytania na wakacjach, nie oczekuję rozrywki szczególnie angażującej umysłowo. Ma być lekko (choć o życiu) i przyjemnie, w luźnym związku z rzeczywistością i prawdopodobieństwem, akcja powinna toczyć się wartko, natomiast autor powinien mieć poczucie humoru (a nie poczucie misji) i – ach! spełnienie marzeń! - podejmować inteligentną grę z czytelnikiem.

I to wszystko znalazłam w debiutanckiej książce Dagmary Półtorak. Najlepsze określenie prozy krakowskiej studentki to „błyskotliwa”. Błyskotliwe poczucie humoru na granicy absurdu, błyskotliwe aluzje, żonglowanie konwencjami, dziesiątki porównań, analogii i nawiązań do literatury, kultury i polityki uczyniły z książki czytadło wyższego lotu. Znalazło się też miejsce na mądre refleksje, np. o tym, że czasem nasi najbliżsi czują się przy nas bardzo samotni.

W trakcie lektury nie sposób nie przypomnieć sobie nieśmiertelnego Adriana Mole'a, pechowca do potęgi, któremu życie na każdym kroku rzucało kłody pod nogi. Nie inaczej jest z narratorką „Tak trudno być mną”, która ma do czynienia ze stukniętą rodzinką, jeszcze mniej zrównoważonymi przyjaciółmi i oczywiście z facetami, za którymi – wiadomo, sam diabeł nie trafi.

To była bardzo odprężająca lektura, od której nie mogłam się oderwać (ale szczęśliwie nie musiałam). Czytałam ze świadomością, że autorka puszcza do mnie oko i chce, żebym po prostu beztrosko się pośmiała. Skwapliwie korzystałam z zaproszenia, z przyjemnością wyłapując kolejne aluzje i odczytując nawiązania.

Ciekawa jestem Pani kolejnej książki, Pani Dagmaro :)

Dagmara Półtorak, Tak trudno być mną!, W.A.B 2010

czwartek, 19 sierpnia 2010

Legenda o poznańskich koziołkach

W czasie jednej z naszych ubiegłorocznych peregrynacji do poznańskiego guru ortopedii, w księgarni na Starym Rynku nabyliśmy wierszowaną książeczkę Wandy Chotomskiej „Koziołki Pana Zegarmistrza”. Niechże się dzieci nasze zaznajomią z polskimi legendami, rzekliśmy, i kwotę żądaną zapłaciliśmy, szczególnie, że nie wydała się nam wygórowana.

„Koziołki” mają ogromną wartość poznawczą, bo pojawiają się tu przedstawiciele ginących zawodów. Czy ktoś dziś widział zduna? Ba! Co tu o zdunie marzyć, skoro pieców teraz jak na lekarstwo! A tu proszę bardzo, pojawia się zarówno piec jak i zdun wraz ze szczegółowym opisem jego pracy. Pojawia się tu także garncarz-producent glinianego wazonika oraz sprawa wyrobu jaśków obejmująca nieznany współcześnie rytuał skubania gęsi.

A wszystko to opisane mistrzowskim piórem pani Chotomskiej, więc czyta się i słucha doskonale.

Wanda Chotomska, Koziołki Pana Zegarmistrza, Wydawnictwo Miejskie 2008

środa, 18 sierpnia 2010

Zły dzień Billy'ego, czyli rzecz o złości

Chętnie przeprowadziłabym się do Skandynawii i napisała parę książek (a przy okazji urodziłabym tam jeszcze dwójkę dzieci i skorzystała z dobrodziejstw przysługującym tamtejszym rodzicom). Bo zdaje się, że na północy jest wyjątkowo dobry klimat dla piszących. Kryminały ze Skandynawii – genialne. Książki dla dzieci – świetne. Może chłodniejsze powietrze sprzyja pracy mózgu?

Kupiłam Michasiowi książeczkę „Billy jest zły”. To historyjka o chłopczyku, który pewnego ranka obudził się w paskudnym nastroju. Miał ochotę wrzeszczeć, rzucać przedmiotami i zachowywać się bardzo, bardzo źle. Brzmi znajomo, prawda? Nie mam tu na myśli tylko naszych dzieci, niech pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nigdy nie wstał z łóżka lewą nogą.

Po co czytać o małym szwedzkim złośniku? Bo warto przyjrzeć się, jak w obliczu tego powszedniego armageddonu zachował się sam zainteresowany i jego najbliżsi oraz do jakich wniosków doszli. Po pierwsze, nikt nie nazwał go złośnikiem, nie przykleił mu łatki. Mama nie powiedziała nic, a siostra rzekła wprost: oj, chyba jesteś zły. Po drugie, Billy trochę się uspokoił, kiedy wyraził swoją złość, każąc wynosić się ukochanemu misiowi. A po trzecie, kiedy sytuacja unormowała się i Billy odzyskał dobry humor, rozmawiali o tym co się stało i Lotta powiedziała: Czasami jest strasznie fajnie tak naprawdę się zezłościć. Tak, że się prawie zieje ogniem, jak smok.

Nasz trzyletni Michaś potrafi jasno wyrażać swoje uczucia: Jestem zdenelwowany! oświadcza z mocą, a wtedy ze wszystkich stron słyszy: Ale jak to zdenerwowany? Dlaczego? Co ty mówisz! Nie można się tak denerwować! A właśnie że MOŻNA i nawet TRZEBA. I walczę o to, żeby moje dzieci mogły wykrzyczeć swoją złość, zamiast upychać ją w sobie i żeby nikt ich za to nie strofował. Dookoła mamy dość frustratów, Bóg z nimi.

Uważam, że opowiadanie o Billym powinni przeczytać przede wszystkim dorośli.

Birgitta Stenberg, Mati Lepp, Billy jest zły, Wydawnictwo EneDueRabe 2009

wtorek, 17 sierpnia 2010

A ty co? A ja idę do ZOO!

Czy jest tu ktoś, kto nie zna „ZOO” Jana Brzechwy? Pani z Alaski? No tak, pani może nie znać. A pozostali, nawet jak w pierwszej chwili odpowiedzą przecząco, to zaraz sobie przypomną lekcję kleksografii z ekranizacji „Akademii Pana Kleksa” i słynne „Małpy skaczą niedościgle...” w zachwycającym wykonaniu Piotra Fronczewskiego.

To właśnie jest „ZOO” Jana Brzechwy, przechadzka Matołka po ogrodzie zoologicznym z przystankami przy kolejnych klatkach i dowcipne dialogi z ich mieszkańcami. Bardzo cenię sobie ten cykl i nie dziwi mnie, że zainspirował Jarosława Mikołajewskiego, który swoje „ZOO” zadedykował genialnemu poecie, pisarzowi i tłumaczowi, obecnemu w polskiej literaturze od lat 30. XX wieku.

„ZOO” Mikołajewskiego to kilkanaście dowcipnych, świetnie napisanych wierszy- perełek językowych. Taki „Hipopotam” na przykład:

Słonko, co zachodziło,
złocistą barwą pokryło
hipopotama.
Widząc, że patrzy nań lama,
rzekł hipopotam: ze złotam.
Na co ona: A przypadkiem nie z miedziś?
A on na to: Przynajmniej nie dziś.

Kiedy chłopcy byli nieco młodsi, wałkowaliśmy „ZOO” na okrągło i wiele radości wzbudzał króciutki „Słoń”:

O, słoń! Chodźmy doń!
Boże broń!

Czytałam, a potem recytowałam z pamięci modulując głos: raz piskliwie, raz basem, raz śpiewnie, przy „Boże broń!” teatralnie chwytając się za serce. Chłopcy zaśmiewali się do rozpuku.

Kiedy teraz przeglądam tę książeczkę, każdy wiersz wydaje mi się godny zacytowania. Jeśli jeszcze jej nie znacie, to polecam gorąco!

Jarosław Mikołajewski, ZOO, Agora 2007

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Tak straszno, aż śmieszno

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby wziąć do ręki powieść „Załatwić Bill'ego”. Chyba zainteresował mnie opis: są trzy przyjaciółki, jedna wpadła w szpony faceta, który ją bije, więc dwie pozostałe postanawiają ją ratować. Szybko okazuje się, że każda z nich ma za sobą pokręcone dzieciństwo i wiedzie równie pokręcone życie, które jest tak straszne, aż śmieszne.

Marta, samotna kelnerka z baru ze striptizem, aktualnie na finiszu ciąży, ma za sobą dzieciństwo w domu pastora-despoty, który dręczył żonę i obie córki, Flower jest córką hipisów i bez powodzenia próbuje swoich sił na scenie jako komik, a Sara nosi mroczny sekret, którym można tłumaczyć jej toksyczny związek z agresywnym Billym.

Nic śmiesznego, a jednak opisane rewelacyjnie: z poczuciem humoru, dystansem, ironią i sarkazmem. Późną nocą, miast regenerować siły w obliczu kolejnego wakacyjnego dnia z ukochanymi syneczkami, kwiczałam ze śmiechu do 2.00 nad ranem, o której to godzinie szczęśliwie dotarłam na ostatnią stronę.

W żadnym wypadku nie mogę powiedzieć, że dla tej książki warto zarwać noc. Ale jeśli się jednak zdecydujecie, to koniec, wciągnie Was i przy każdej stronie będziecie tarzać się ze śmiechu. Dręczący mnie tamtego dnia problem rozwiał się jak dym, bo przy gehennie bohaterek to była pestka, a na dodatek trudno się zadręczać i jednocześnie wyć ze śmiechu.

A może to właśnie jest metoda na bolączki dnia powszedniego?

Jo Brand, Załatwić Billy'ego, Muza 2005

piątek, 13 sierpnia 2010

Kasdepke o kocie w butach

Grzegorz Kasdepke to dowcipny, młody, przystojny, utalentowany i wielokrotnie nagradzany autor książek dla dzieci i młodzieży. Znamy i lubimy jego wersję „Kota w butach”, która ukazała się w kolekcji „Dziecka” z ilustracjami Elżbiety Wasiuczyńskiej.

Cała seria dwudziestu klasycznych baśni wydana przez Agorę w 2005 r. jest godna uwagi, ponieważ Kasdepke i Jarosław Mikołajewski opowiedzieli stare historie dzisiejszym językiem, ochoczo nawiązując do współczesności za pomocą licznych a dowcipnych aluzji, których wychwytywanie sprawia przyjemność dorosłemu czytelnikowi. Dzieciaki nie odrywają oczu od kolorowych ilustracji Elżbiety Wasiuczyńskiej, Agnieszki Żelewskiej i Pawła Pawlaka, a czcionka jest na tyle duża, by mogła ją przeczytać babcia, której zginęły okulary, bądź młody czytelnik doskonalący się w samodzielnej lekturze.

Do każdego tomu kolekcji dołączona jest płyta CD z nagraną baśnią, dzięki której znękany rodzic może wyręczyć się w wieczornej lekturze Wojciechem Mannem albo Magdą Umer. Nie są to co prawda Bajki-grajki, ale jako fanka pana Wojciecha z wielką przyjemnością słucham jego interpretacji (wyznam szczerze, że interpretacji pani Magdy słucham z przyjemnością dużo mniejszą, ale wybaczyłam jej wszystko po obejrzeniu „Chlip-hopu”).

W księgarniach jest mnóstwo wersji baśni, które są z ludzkością od pokoleń, niektóre sprawiają wrażenie bryków: byle jakie streszczenie, żadnych dialogów i paskudne ilustracje. Nie mogę pojąć, po jakiego czorta traktować w ten sposób „Księgę dżungli” czy „Alicję w krainie czarów” - dziecko dorośnie i przeczyta oryginalne wersje, a nie taki chłam.

Kolekcja „Dziecka” na tle byle jakich wydań lśni jak gwiazda polarna na zimowym niebie. Warto mieć ją w swojej biblioteczce.

Grzegorz Kasdepke, Kot w butach, kolekcja „Dziecka”, Agora 2005

czwartek, 12 sierpnia 2010

Widmowy proces

„Fabryka muchołapek” Andrzeja Barta to książka niezwykła pod względem zamysłu i sposobu realizacji. Pomysł przedstawienia procesu Chaima Rumkowskiego, przywódcy łódzkiego getta, stojącego na czele Judenratu, postaci niezwykle kontrowersyjnej, której działalność badało wielu historyków, zrodził się – wedle słów samego autora – z zasłyszanej przed laty historii, jakoby Rumkowski pojechał do Auschwitz salonką, a tam został żywcem wrzucony do pieca przez Żydów z Sonderkommando.

Za co Żydzi mieliby tak nienawidzić Rumkowskiego? Władał on gettem jak własnym państwem, zorganizował w nim sprawnie działające przedsiębiorstwo nazywane Żydowskim Okręgiem Przemysłowym, gdzie wytwarzano tyle rozmaitych dóbr przydatnych Niemcom, że ci nie spieszyli się do likwidacji getta. Rumkowski żył w nim jak król, obdarzając łaskami pochlebców, gdy inni przymierali głodem, utrzymywał teatr, szkoły i sierocińce, dawał pracę maturzystom, a jednocześnie karał dzieci handlujące podróbkami cukierków. Posłusznie wykonywał rozkazy hitlerowców i znany jest jako autor straszliwego pomysłu, by wydać na pewną śmierć dwadzieścia tysięcy współwyznawców: chorych i dzieci do lat 10.

Powieść Barta rozgrywa się na pograniczu snu i jawy, ociera się o surrealizm i pełna jest aluzji literackich. Zdumiony i przejęty czytelnik podąża za autorem, nie bardzo wiedząc, gdzie ten go prowadzi, z dreszczem niewiadomego na plecach podejmując grę, do której autor go zaprosił.

Oto w zrujnowanym łódzkim pałacu odbywa się proces mający znamiona Sądu Ostatecznego. Oskarżonym jest władca getta Chaim Groźny, a prokurator, obrońca, członkowie ławy przysięgłych, świadkowie – wszyscy oni otarli się o łódzkie getto, albo w nim zginęli. Świadkowie przyjechali z całego świata, są wśród nich zarówno żywi jak i zjawy (m.in. Janusz Korczak, Lucille Eichengreen, która przeżyła getto łódzkie i Auschwitz, Jakub Poznański, autor skrupulatnie prowadzonego dziennika, w którym opisywał codzienność w getcie, niesprawiedliwość i zły sposób zarządzania Rumkowskiego). Z ich zeznań wyłania się postać pełna sprzeczności: zaangażowany społecznik i megaloman, pyszałek i wizjoner, opiekun sierot i kat dzieci.

Na proces przyjechało wielu Żydów z Pragi, którzy przeszli przez łódzkie getto, m.in. siostry Franza Kafki i piękna Dora, z którą pisarz-narrator wymyka się z sądu i spaceruje po Łodzi, staje się jej przewodnikiem po współczesnym mieście, a ona w zamian pokazuje mu swoje Litzmannstadt Ghetto. Jest w tym pewna przewrotność: oto piękna i młoda kobieta oprowadza po mieście, które umierało, a on, zmęczony życiem uciekinier pokazuje jej Łódź tętniącą życiem.

Wszystko w tej powieści jest widmowe, mgliste, nierealne, duszne jak z Kafki. Narracja nie jest jednolita. Raz śledzimy proces oczyma żony Rumkowskiego, słuchamy zeznań na przemian wstrząsających i groteskowych, innym razem obserwujemy wydarzenia z pozycji Marka, chłopca przygarniętego przez Prezesa, a za chwilę znowu jesteśmy na korytarzu, wśród oczekujących na wezwanie świadków i przedzieramy się przez tłum z pisarzem-narratorem, nasłuchując strzępów rozmów. Z tych fragmentów, przebitek i pojedynczych kadrów wyłania się finalny obraz: proces zakończył się jedynym możliwym wyrokiem, wysłuchani zostali ci, którzy nigdy nie mieli okazji opowiedzieć swoich historii, a pisarz rozprawił się z legendą o końcu Prezesa.

Powieść przejmująca grozą i dreszczem metafizycznym.

Andrzej Bart, Fabryka muchołapek, W.A.B. 2008

środa, 11 sierpnia 2010

Fortuna kołem się toczy, a szczęście – Kuleczką

Pan Kuleczka. Trudno o wdzięczniejszą postać we współczesnej literaturze dla dzieci. Cykl opowiadań Wojciecha Widłaka o sympatycznym opiekunie i trójce jego podopiecznych: łagodnym psie Pypciu, neurotycznej kaczce Katastrofie i małomównej musze Bzyk-Bzyk wypełnił już pięć tomów (stan na sierpień 2010) i żywimy nadzieję, że autorowi nie braknie pomysłów na kolejne.

Ich przygody pięknie zilustrowała niezawodna Elżbieta Wasiuczyńska. A cóż to za przygody? Nic egzotycznego. Zwyczajne, codzienne sytuacje: konieczność posprzątania swojego pokoju, awaria elektryczności, spacer do parku, zabawa w skojarzenia, pieczenie szarlotki, zły sen – to, co jest uniwersalne dla wszystkich dzieci na świecie, z czym mogą się identyfikować. Jest tu miejsce na uśmiech i na refleksję, na mądre wnioski i sympatyczny żart.

To jest niesłychanie pozytywna i ciepła książka. Jest to cecha pisarstwa Wojciecha Widłaka, bo identyczne wrażenie odnoszę czytając co miesiąc w miesięczniku „Dziecko” jego opowiadania o przygodach Wesołego Ryjka, które nieodmienne zaczynają się uprzejmym „Dzień dobry, nazywam się Wesoły Ryjek. Dziś...”

Jestem zdania, że "Pan Kuleczka" powinien gościć w każdym dziecięcym księgozbiorze.

Ps. Perypetie bohaterów są niezwykle inspirujące: Piotruś zapragnął przeżyć awarię prądu, a że elektrownia nie chciała wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom, oganizacja akcji spadła na nas. Daliśmy radę ;)

Wojciech Widłak, Pan Kuleczka, Media Rodzina 2002

wtorek, 10 sierpnia 2010

Kłębuszek snu i inne wiersze

Franciszek Klimek przez 25 lat występował na światowych estradach z Zespołem Pieśni i Tańca „Śląsk”, a przez kolejne 10 współpracował z Filharmonią Krakowską. Wiersze, fraszki i felietony pisał na marginesie swojej działalności scenicznej.
Koty są zwierzętami, które odegrały w jego życiu szczególną rolę, o nich pisze najczęściej, stąd nazywany jest kocim poetą. W 2006 r. otrzymał tytuł Kociarza roku, przyznawany przez czytelników miesięcznika „Kot”.

Związany jest się z magazynem „Kocie sprawy”, a przyczyniła się do tego Krystyna Sienkiewicz: Franciszek Klimek przesłał jej wiersz „Weź kota”, zainspirowany telewizyjnym apelem aktorki, która skontaktowała go z redakcją pisma. Na jego łamach opublikował kilkadziesiąt wierszy, które później złożyły się na dwa pierwsze tomiki zatytułowane „Ja w sprawie kota” (2002) i „Otulę cię ciepłym mruczeniem” (2003).

Do tej pory wydał ich kilka, a wśród nich są napisane dla dzieci „Pieski, kotki, niespodzianki”, dowcipne, ciepłe i wzruszające opowiastki o dzieciach i zwierzętach. Jest tu także na poły zabawny, na poły gorzki wiersz o dziadku, który sprzedawał rzepkę, o leniu, który dopadł misia z okienka pocztowego i o pomysłowym bałwanie. Czyta się je bardzo przyjemnie, są takie, jakie powinny być wiersze dla dzieci: rytmiczne, interesujące i ładnie zilustrowane przez Marcina Piwowarskiego.

Franciszek Klimek, Pieski, kotki, niespodzianki, Wydawnictwo "bis" 2005

Sposób na Rybkę

Wakacje poza domem nie sprzyjają recenzowaniu, ale czytamy w każdych okolicznościach. W bibliotece moich Rodziców (po latach upychania książek po kątach, na stosach i w pudłach dorobili się wielkiego regału, na który spoglądam pożądliwie) znalazłam wdzięczną historyjkę Małgorzaty Musierowicz zatytułowaną „Rybka”, wydaną w serii „Poczytaj mi mamo” (pamiętacie starszaki? :)

Tytułowy Rybka to sześciolatek, który doprowadzał ukochaną babunię na skraj zawału skacząc po kałużach, depcząc grządki, pocąc się i zrzucając z szyi pieczołowicie zawiązany szalik. Miał też brzydki zwyczaj mazania po ścianach. To doprawdy nic w porównaniu do wyczynów Koszmarnego Karolka, ale czara się przelała, kiedy pewnego popołudnia pod nieobecność babci Rybka beztrosko wyszedł z domu na kilka godzin. Lanie, które dostał po powrocie, nie skruszyło go ani trochę, a jedynie rozwścieczyło (co warto wziąć pod uwagę, jeśli uważa się je za skuteczną metodę wychowawczą) i oznajmił wzburzony, że już zawsze będzie robił to, na co ma ochotę. Na takie dictum jego bliscy poszli po rozum do głowy i poradzili sobie z podopiecznym w niekonwencjonalny sposób.

Nasi chłopcy słuchali zafascynowani. Zabawna opowiastka zilustrowana przez Mirosława Pokorę spodobała się nam wszystkim. Tego oczekiwałam, biorąc „Rybkę” do ręki, w końcu Małgorzata Musierowicz to klasa sama w sobie. Ciekawe, czy Piotrkowi i Michałowi spodoba się Jeżycjada, ale przekonamy się o tym dopiero za parę lat (a w ogóle czy znacie jakichś chłopców, którzy czytają Musierowicz?) Na razie będę polować na pozostałe książeczki pani Małgorzaty dla najmłodszych, bo w tym przypadku „Rybka” stała się też haczykiem.

Małgorzata Musierowicz, Rybka, Nasza Księgarnia 1981