piątek, 30 kwietnia 2010

Mira por la ventana

Moi chłopcy uwielbiają książki z okienkami. Wydawało mi się, że to rozrywka na raz, bo podniosą klapki, zobaczą, co tam jest i koniec, ale nie! Każą sobie czytać, otwierają okienka, zaglądają i za każdym razem cieszy ich to tak samo.

Ta fascynacja trwa już od kilku miesięcy i dziś patrzę, a oni siedzą na kanapie i Piotruś czyta Michasiowi, a Michaś cały jest zasłuchaniem.

Dziś chciałabym opowiedzieć Wam o serii „Spójrz przez okienko”. To importowane z Hiszpanii bardzo kolorowe książeczki z błyszczącymi okładkami, których bohaterami są misie, zajączki i inne sympatyczne zwierzątka przedstawione w różnych okolicznościach: a to w szkole, a to w wesołym miasteczku, a to nad morzem.

W trakcie lektury dorosły dostaje oczopląsu, esteta potrzebuje soli trzeźwiących, a dzieci są zachwycone. Ciekawie zaglądając pod klapki, z zapałem odpowiadają na pytania typu „Dlaczego płaczę?” albo „Z kim jadę na karuzeli?”, wyszukują na obrazkach rozmaite szczegóły. Mają naprawdę świetną zabawę.

I jeszcze jedna zaleta: nie wiem jak to się dzieje, ale ta książka zajmuje moich chłopców na dłużej, niż jakikolwiek kawałek plastiku renomowanej firmy. A „Mira por la ventana” to „Spójrz przez okienko” po hiszpańsku.

Seria „Spójrz przez okienko”, Firma Księgarska Olesiejuk 2008

czwartek, 29 kwietnia 2010

Kreślenie Kresów

„Lwów to dla mnie zagranica, śpiewny język, stare kino. Lwów to dla mnie tajemnica, niezaznana nigdy miłość” - śpiewał Roman Kołakowski o utraconych Kresach i przyłączonym do Polski Wrocławiu, w którym szumią niemieckie drzewa.

„Kresy czyli obszary tęsknot” Tadeusza Chrzanowskiego to zaproszenie do wędrówki po tamtych utraconych ziemiach, na których „charaktery były bujne i temperamenty ogniste”. I to nie tylko w męskich ciałach bitnych Sarmatów: przecież nie kto inny jak sama przełożona klasztoru benedyktynek w Jarosławiu na czele swych sług najeżdżała sąsiadów, z którymi miała zatargi. Żyły tu postaci tak barwne jak Prokop Pieniążek, sarmacki błędny rycerz, który zasłynął ze zdobywania murów Pskowa przy akompaniamencie piszczałki i skrzypiec.

Pisanie o Kresach wymaga wyczucia i taktu. Dla wielu Polaków ziemie litewskie, białoruskie czy ukraińskie to nie tylko ojczyzna przodków, ale przede wszystkim kraj ich dzieciństwa, jednak nie można kwestionować integralności terytorialnej państw, w granicach których znajdują się dzisiaj Lwów, Wilno i Nieśwież. Na takim stanowisku stoi Tadeusz Chrzanowski, który nawet nie dopuszcza możliwości zmiany granic. Wielokrotnie podkreśla za to konieczność porozumienia ze wschodnimi sąsiadami, z którymi łączą nas granice i dzieje.

Profesor Chrzanowski jest doskonałym gawędziarzem. „Kresy” to powikłana historia wschodnich rubieży dawnej Rzeczypospolitej opowiedziana z pasją, polotem i poczuciem humoru. Kiedy w swej wędrówce zatrzymuje się przed pałacem czy kościołem, gawędziarz zmienia się w skrupulatnego przewodnika, historyka sztuki, który świetnie zna historię budowli i miejsca jej powstania. Snuje osobiste wspomnienia, gdy opisuje Huculszczyznę widzianą oczyma dziecka, polowanie na słonki na Polesiu czy spacery z ojcem po rodzinnym Lwowie. Stale odwołuje się do literackich obrazów Kresów, z „Beniowskim” Słowackiego i całym pisarstwem Mickiewicza na czele.

Z Wołynia, Polesia, Ukrainy i Litwy wywodzi się wielu znakomitych obywateli Rzeczypospolitej – polityków, literatów, artystów, historyków. Dość wspomnieć Juliusza Kossaka, Juliana Fałata, Leona Wyczółkowskiego, Elizę Orzeszkową, Marię Rodziewiczównę, Melchiora Wańkowicza i oczywiście Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Czesława Miłosza.

Wiele miejsca Chrzanowski poświęcił zasłużonym rodom magnackim i szlacheckim z Radziwiłłami na czele. Ta najbogatsza familia w Rzeczypospolitej posiadała liczne dobra szeroko rozsiane po ziemiach wschodnich. Jedno z ich gniazd, Nieśwież, był we władaniu rodziny od czasu Radziwiłła „Sierotki” czyli od XVI wieku do września 1939 r., kiedy to bolszewicy swoim wtargnięciem do ogrodu przerwali ordynatowi Leonowi popołudniową herbatę na tarasie.

Swoje rozważania o Kresach Tadeusz Chrzanowski podporządkowuje jednemu nadrzędnemu celowi: ukazać przede wszystkim kulturę, która jest wspólnym dziedzictwem nas - Polaków, Ukraińców, Litwinów i Białorusinów.

Tadeusz Chrzanowski, Kresy czyli obszary tęsknot, Wydawnictwo Literackie 2009

środa, 28 kwietnia 2010

Na tropie Pana Boga

Najtrudniej jest znaleźć dobrą książkę dla małych dzieci o tematyce religijnej. Co jakiś czas trafiam na taką masakrę, że ręce mi opadają.

Niektóre z nich, rodzimego autorstwa, powielają stereotypy, w których mama od rana do nocy w fartuszku i z uśmiechem na twarzy obsługuje wielodzietną rodzinę (czyli spełnia posłannictwo każdej prawdziwej Polki), a kiedy tatuś wraca z pracy, potrzebuje odpoczynku i wówczas dzieci powinny być cicho. Inne są koślawymi tłumaczeniami, które trzeszczą, zgrzytają i są na siłę dopasowane do importowanych rysunków. Jeszcze inne są wariacjami na temat popularnych modlitw, niby je wyjaśniają, ale w taki sposób, że uchowaj Boże.

Na szczęście można trafić na coś sensownego. Do tych sensownych należy kartonowa książeczka z podnoszonymi klapkami, zatytułowana „Gdzie jest Bóg”: prosta rymowanka z jasnym przesłaniem, oparta na motywie gry w chowanego. Wiadomo, że dzieci uwielbiają się chować i lubią szukać, więc bohater książeczki - maluszek w śpioszkach - szuka Pana Boga. Gdzie się schował Bóg? Może jest w książce? A może pod łóżkiem? Wyraźne, kolorowe rysunki, a do tego niespodzianki ukryte pod klapkami – sama radość czytania dla każdego malucha. Książeczkę dostał Piotruś, zaczytywał się w niej bardzo długo, a poźniej odziedziczył ją Michaś. Nadaje się już dla dwulatka, o ile nie ma on w zwyczaju wyrywania ruchomych elementów. Nasi chłopcy mieli, więc klapki były wielokrotnie przyklejane.

Szkoda, że nie spotkałam równie udanej religijnej lektury dla maluchów stworzonej przez polskiego autora. Hmmm, widzę tu niszę na rynku :)

Joni Oeltjenbruns, Gdzie jest Bóg?, Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia w Sandomierzu 2006

wtorek, 27 kwietnia 2010

Codzienne czary-mary

Są wydawnictwa, których sama nazwa wystarczy za rekomendację książki. To, co wydaje łódzka Literatura, można brać w ciemno. Moją ulubioną serią tego wydawnictwa są “Poduszkowce”: świetne opowiastki nie tylko do poduszki.

W tej serii ukazało się kolejne już wznowienie “Naszej mamy czarodziejki” Joanny Papuzińskiej, które kupiłam z dwóch powodów: po pierwsze, uwielbiam czytać z chłopakami książki mojego dzieciństwa. Przypominam sobie wtedy siebie sprzed lat, kiedy siedziałam zasłuchana w głos Mamy i wydaje mi się, że przy niektórych lekturach jestem w stanie odtworzyć nawet Jej intonację. Po drugie, bardzo lubię oglądać rysunki Ewy Poklewskiej-Koziełło, która zilustrowała to wydanie.

Książka chwyciła od razu. Ilekroć sięgamy po nią, obowiązkowo czytamy wszystkie opowiadania po kolei. Historie o mamie trzech chłopców, która odczarowała wielkoluda, zreperowała księżyc, uratowała dzwonnicę, zaopiekowała się dinozaurem i wyprała chmurę mają wspólny mianownik: w życie zwykłej rodziny wkrada się baśniowa magia. To niesłychanie pobudza dziecięcą wyobraźnię. Pamiętam, jak wyobrażałam sobie, że u babci przy studni mieszkają krasnoludki, które wyglądają jak my, tyle że są maleńkie. Fantazjowałam, że jestem u babci na wakacjach, a pewnego dnia odkrywam istnienie krasnoludków i odtąd się przyjaźnimy i pomagamy sobie nawzajem. Ten rodzaj magii pociągał mnie dużo bardziej niż całkowicie wydumane księżniczki w zamkach - no, chyba że książę przypominałby Rafała z IV d ;)

Dokonania mamy-czarodziejki są peanem na cześć codziennych obowiązków każdej matki. Oto mama sprawnie wyprała ciemną chmurkę, która mogła zagrozić kutrowi rybackiemu, szybko zrobiła na drutach siatkę, która podtrzymała starą dzwonnicę, zagniotła ciasto i dolepiła księżycowi utrącony rożek. Magia nobilituje prozaiczne czynności.

Jeśli jeszcze nie znacie perypetii mamy czarodziejki i jej trzech synków, poznajcie je koniecznie. Jeśli pamiętacie je mgliście, przypomnienie sobie tej lektury będzie dużą przyjemnością.

Joanna Papuzińska, Nasza mama czarodziejka, seria „Poduszkowce”, Literatura 2009

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Klasyczny horror dla trzylatków

Tę książkę wypatrzyłam w ciucholandzie. Przejrzałam pobieżnie i stwierdziwszy, że rozumiem, o czym jest historyjka (mój angielski, niegdyś na poziomie prawie Advanced, aktualnie nadaje się jedynie do czytania prostych opowiastek dla dzieci) zapytałam panią w kasie, ile kosztuje.

Pani spojrzała z pogardą na czarno-pomarańczową okładkę i wycedziła:

- 2 złote.

Ładnie wydaną książkę za 2 złote wzięłabym, nawet gdyby była po węgiersku, więc „The Haunted House” natychmiast znalazł się w moim koszyku obok dwóch polarowych bluz (George i Next!) z boksu „wszystko po 3 zł”.

Groźny tytuł jest mylący, bo już na okładce widać głównie uśmiechnięte buzie. Oto do domu na skraju miasta wprowadza się miła dziewczynka z kotem. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że dom jest... nawiedzony!

- Uuuuhuhuuuu....! - robimy w tym momencie oboje z Michasiem, zaśmiewając się do rozpuku.

Ale dziewczynka nie była zwyczajną dziewczynką, tylko specjalistką od sił pozaziemskich, w związku z czym koncertowo poradziła sobie z duchami, a przy tym znalazła dla nich doskonałe zastosowanie praktyczne.

Sympatyczna fabuła i proste, ładne ilustracje: cała książka jest czarno-pomarańczowo-biała i więcej kolorów jej nie potrzeba.

Kazuno Kohara, The Haunted House, Macmillan Children's Books 2008

niedziela, 25 kwietnia 2010

Już czytam!

Seria “Już czytam!” adresowana jest do dzieci sześcioletnich i starszych, które ćwiczą samodzielne czytanie. Jednak czytamy ją z chłopakom już teraz i słuchają z uwagą.

Zawsze wolałam czytać o starszych dzieciach niż o rówieśnikach. Pamiętam, że “Dziewczynę i chłopaka” Hanny Ożogowskiej poznałam mając jakieś 9-10 lat, a „Szóstą klepkę” Małgorzaty Musierowicz niewiele później, bo jej szesnastoletni bohaterowie wydawali mi się TAAAAAACY dorośli!...

W serii wydawnictwa BookHouse ukazują się książki tłumaczone z angielskiego oraz pozycje autorstwa Agnieszki Stelmaszyk. Te pierwsze są średnio udane: co prawda Piotruś uwielbia „Upartą Lusię”, opowieść o dziewczynce, która jadła tylko ser i zamieniła się w myszkę, ale już „Zima królewny Róży” to wyjątkowo kiepska historyjka. Za to książki pani Stelmaszyk są kapitalne: zabawne, intrygujące historyjki wciągają i chłopaków i nas, gdy im czytamy. Opowiadają o niezwykłych przygodach zwyczajnych dzieciaków. Znajdziecie tu wszystko, co dzieci lubią najbardziej: duchy, magię, skarby i złoczyńców, których śledzi dzielny, młody detektyw. Pierwszą z tej serii, którą przeczytaliśmy, była frapująca „Tajemnica weneckiej maski”: o dwójce dzieci, które wraz z rodzicami odwiedziły tajemniczego wuja Edwarda w jego ogromnym zamczysku. Burzliwej nocy ciekawskie dzieci wybrały się na wycieczkę po zamku i wbrew wyraźnemu zakazowi postanowiły zwiedzić komnatę w wieży... Napisana sprawnie, dowcipnie i świetnie zilustrowana przez Marka Nawrockiego dała nam dużo przyjemności. I nadal daje, bo Piotruś bardzo lubi książki, które już zna i często do nich wraca.

Całe szczęście, że seria obejmuje kilkanaście tytułów, a jeszcze nie wszystkie stoją na naszej półce.

Agnieszka Stelmaszyk, seria "Już czytam!", Book House 2009

piątek, 23 kwietnia 2010

Arcydzieło!

W ostatnim czasie nasz domowy księgozbiór wzbogacił się o “Arcytrudny alfabet” Marty Pokorskiej. Cóż to za piękna książka! A jaka użyteczna!

Wyjaśnia znaczenie różnych trudnych słów w formie uroczych, zabawnych wierszyków. Otwierającą zbiór rymowankę “A jak abstynencja” o rybie pile, która postanowiła żyć w abstynencji i nie jeść rybek, tylko zająć się stolarstwem w wynajętym warsztatcie, chłopcy recytują z pamięci. Kolejne zresztą też. Występuje w nich osioł, który trzy dni myślał, jak się oświadczyć damie serca, aż runął na kolana rycząc „kocham!”, na co ona wykrzywiła pysk, mówiąc „co za banał” (ulubiony fragment Michasia). Spotykamy także okonia-nonkonformistę, Romana-megalomana, trębacza-wirtuoza i wiele innych interesujących postaci. Spotykamy wielokrotnie, bo odkąd książka pojawiła się w naszym domu kilka dni temu, czytamy ją rano, w południe i wieczorem, przed śniadaniem, przy śniadaniu, po śniadaniu, od deski do deski, od abstynencji po zabobon.

Strona graficzna książki dorównuje treści. Litery w tytułach poszczególnych wierszy są a to ułożone z pastylek (H jak hipochondryk), a to miotła udaje T albo pistolet L. Jest to dodatkowa zabawa dla dzieci, które ze zdumieniem i rozbawieniem wyłapują je w tekście.

To jedna z tych książek, których czytanie jest frajdą i dla dużych, i dla małych.

Marta Pokorska, Arcytrudny alfabet, Dwie Siostry 2007

Tajemnica klapniętego uszka

Miś Uszatek urodził się w latach pięćdziesiątych i ma - o zgrozo! - dwóch ojców. Postać misia z klapniętym uszkiem stworzyli pisarz Czesław Janczarski i rysownik Zbigniew Rychlicki.

Początkowo przygody Uszatka mogli poznawać czytelnicy “Misia”, czasopisma dla młodszych przedszkolaków, któremu patronował. Później zaczęły ukazywać się książki o perypetiach misia i jego przyjaciół. Prawdziwą karierę Uszatek zaczął robić od połowy lat siedemdziesiątych, kiedy w łódzkim studiu filmowym Se-ma-for powstały pierwsze odcinki lalkowego serialu o jego przygodach. Głosu misiowi użyczał Mieczysław Czechowicz. Niemal każde polskie dziecko śpiewało tytułową piosenkę “Na dobranoc - dobry wieczór, miś pluszowy śpiewa wam...” Teraz śpiewa ją Michaś. Na podstawie końcowej piosenki “Pora na dobranoc, bo już księżyc świeci...” powstał nawet dowcip-zagadka: “co Miś Uszatek jada na kolację”.

Nasza Księgarnia wydała cztery cykle opowiadań o Uszatku w jednym tomie. Po to piękne wydanie, kolorowe, w twardej oprawie, z oryginalnymi rysunkami Zbigniewa Rychlickiego, sięgną z przyjemnością trzy pokolenia: dziadkowie i rodzice przypomną sobie idola sprzed lat, a najmłodsi poznają sympatycznego bohatera, w którym odnajdą po trosze siebie. Uszatek jest łakomczuszkiem, uwielbia słodycze, lubi poznawać świat, chętnie wypuszcza się na dalekie wędrówki. Lektura “Misia Uszatka” ma aspekt dydaktyczny, propaguje wzorce pożądanych zachowań (należy przywieźć dla przyjaciół drobne upominki z podróży, trzeba się ładnie zachowywać przy stole, należy dzielić się z innymi, wspólnie pracować). Z punktu widzenia dzisiejszej globalnej wioski Uszatek może wydawać się trochę klaustrofobiczny, bo akcja jego przygód toczy się głównie w pokoju dziecięcym, na podwórku, w pobliskim lasku i najdalej w Dużym Mieście, ale młodsze dzieci, które jeszcze nie znają wystrzałowych Małych Agentów, na pewno zaprzyjaźnią się z sympatycznym niedźwiadkiem. A dla dzieci wcześnie zaznajomionych ze światem wirtualnych herosów wieczorna lektura Uszatka na pewno będzie miłą odmianą.

A wiecie, dlaczego Miś Uszatek ma klapnięte uszko? Odpowiedź na to pytanie, być może dręczące Was od lat, znajdziecie w książce :)

Czesław Janczarski, Miś Uszatek, Nasza Księgarnia 2006

Na służbie u Niemki

Są książki, które przechodzą bez szumu medialnego i bez nagród, cicho, skromnie, a niesłusznie. Należy do nich „Rauska” Teresy Oleś-Owczarkowej, niezwykła opowieść o wojnie widzianej oczyma kilkuletniego dziecka.

Sześcioosobowa rodzina Przyczyńskich wyjechała na roboty do Niemiec w 1940 roku. Niespełna dziesięcioletnia Alusia, która była dzieckiem ciekawym świata, rezolutnym i jednocześnie nieświadomym, co się dzieje, nie podzielała rozpaczy bliskich. Dla niej wszystko było nowe i ekscytujące, sama podróż dostarczała niebywałych wrażeń i dziewczynka dywagowała nawet, czy ten Hitler, który kazał rozstrzelać pod lasem w jej rodzinnym miasteczku „kwiat polskiej inteligencji” to aby na pewno ten sam, który zafundował jej pierwszą w życiu podróż pociągiem.

Przyczyńscy trafili do majątku Rauska w Sudetach. Mieli dużo szczęścia, bo bauer Langer był przyzwoitym człowiekiem, który nie dość, że wziął do siebie całą rodzinę z małymi dziećmi, to jeszcze traktował swoich robotników po ludzku. Kiedy został zmobilizowany, majątkiem zarządzała jego żona Hanna. Alusia trafiła pod jej bezpośrednią kuratelę, pracując w domu Langerów jako służąca.

Dziewczynka nie miała uprzedzeń, które żywili jej rodzice. Chłonęła nowy świat, uczyła się mówić po niemiecku, a swoim zapałem do pracy, uczciwością i pracowitością zaskarbiła sobie sympatię chlebodawczyni. Dojrzewała w rozdarciu między coraz bardziej krytyczną miłością do matki, a bezgranicznym uwielbieniem dla Szefowej, która okazywała jej dużo serca i zainteresowania. Coraz bardziej wrastała w świat Rauski i kiedy rodacy upajali się wizją powrotu do Polski, Alusia drżała przed tym.

Opisywana przez narratorkę codzienność na robotach to czas wypełniony morderczą pracą, tęsknotą, ale też niezwykłymi znajomościami i przyjaźniami. Matka Alusi, która nawet słyszeć nie chciała o nauce niemieckiego, świetnie porozumiewała się z Niemkami pracującymi u Langerów i nawet gotowała potrawy według przepisów, które jej podawały podczas wspólnego okopywania warzyw. Razem śpiewały kolędy i razem opłakiwały śmierć zabitego na wojnie syna pani Amftowej. Rauska była spokojną niemiecką wsią, gdzie nikt nie chciał wojny, a na Hitlera głosowała tylko jedna osoba: okrutna Marta Gross.

Postać narratorki została skonstruowana z wielką dbałością o szczegóły. Dostajemy wiarygodny w każdym calu portret dziecka, które bacznie obserwuje świat, analizuje i ocenia relacje międzyludzkie i jest w tym dziecięco naiwne, bo wielu rzeczy nie rozumie. Wychowane „po Bożemu”, w tradycyjnej polskiej rodzinie, gdzie matka najlepiej zna się na gotowaniu i modlitwie, dzieci nie chwali, bo pochwały mogą zepsuć, w domu rządzi ojciec, a wszelkie próby buntu są surowo karane, nagle dostrzega, że jednak można żyć inaczej, zaczyna myśleć po swojemu. W Rausce Alusia musiała żyć i pracować jak dorosła, a jednocześnie wciąż była dzieckiem. Dziecięcy język, sposób obrazowania, pieczołowicie odtworzona mentalność dziewczynki wychowanej w strachu przed grzechem uwiarygodnia każde zdanie tej powieści, opartej wszak na losach matki autorki.

„Rauska” zrobiła na mnie bardzo mocne wrażenie. Bohaterowie tej książki są tak pełnokrwistymi ludźmi, że nie mogłam przestać myśleć o ich dalszych losach: czy Alusi udało się jej wprowadzić w życie choć część niemieckich porządków, co butnie zapowiadała bliskim? A czy Hanna Langer i jej córki ocalały z sowieckiej inwazji wyzwolicielskiej?

Wojenna rzeczywistość ukazana w zderzeniu z niewinnością dziecka była tematem m.in. „Chłopca w pasiastej piżamie”. „Rauska” zasługuje na podobne zainteresowanie.

Teresa Oleś-Owczarkowa, Rauska, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2009

Prusky styl, czyli pozory chaosu

Wawrzyniec Prusky jest obiektem zawiści wielu polskich blogerów. I dobrze mu tak! Nie dość, że wygrał konkurs na Bloga roku, to jeszcze opublikował dwie książki na zapiskach z bloga oparte!

Najpierw „Jędrne kaktusy” (2007), a później „Balladę o chaosiku” (2009). Nic, tylko zębami zgrzytać, co pisząca te słowa czyni na stronie. Publicznie jednak musi oddać hołd prawdzie i wyrazić uznanie dla wawrzyńcowego pisania.

Prusky opisuje codzienne życie rodziny z dwójką dzieci w taki sposób, jakby to była przygoda życia, wyprawa na Safari, rajd Paryż-Dakar albo zdobywanie K2. Tu wszystko jest godne uwagi, każda chwila z dziećmi jest źródłem niesłychanych przeżyć i obfituje w bogactwo uczuć, każda domowa sytuacja może stać się punktem wyjścia do niebanalnych rozważań, spuentowanych mądrze lub śmiesznie, lub jedno i drugie. Fascynują mnie zabawy językowe autora, bawią gierki z czytelnikiem, doceniam żonglerkę konwencjami. Czytając Wawrzyńca miałam świadomość pracy włożonej w stylistyczne dopracowanie tekstu, ale jednocześnie nie opuszczała mnie myśl, że pisząc dobrze się bawił. Ten dobry nastrój udziela się czytelnikowi i bardzo korzystnie wpływa na odbiór książki.

„Balladę o chaosiku” można czytać na wiele sposobów: jako poradnik fajnego rodzicielstwa, jako przewodnik po Irlandii, jako katalog zabaw z dziećmi, jako studnię pomysłów na ozdabianie ścian dziecięcego pokoju. Niezależnie od tego, z której strony ją ugryźć, jest tak samo smaczna.

Bardzo polecam.

Wawrzyniec Prusky, Ballada o chaosiku, Wydawnictwo Grasshopper 2009

Uwaga konkurs!

Mam dla Was egzemplarz „Ballady o chaosiku”. Aby go zdobyć, należy w komentarzu do tej notki opisać śmieszną, najlepiej autentyczną, sytuację z życia rodzinnego. Jednoosobowe jury wybierze najzabawniejszą anegdotkę i nagrodzi jej autora egzemplarzem książki Prusky'ego. Proszę pamiętać o podaniu adresu mailowego. Konkurs trwa do 31 sierpnia 2010, ogłoszenie wyników 3 września.


Uratowani z piekła

“Wojna Klary” to historia ocalenia z Holocaustu, oparta na dziennikach nastoletniej dziewczynki, spisywanych niebieską kredką w podziemnym bunkrze, w którym wojnę przetrwało 18 Żydów. Klara pisała dziennik na polecenie matki, przekonanej, że zostaną po nich tylko te zapiski.

Klara pochodziła z majętnej rodziny, jej ojciec był współwłaścicielem dobrze prosperującej fabryki oleju. Mieszkali w Żółkwi, miasteczku na Kresach, pamiętającym swego założyciela hetmana Stanisława Żółkiewskiego i jego sławnego prawnuka, Jana III Sobieskiego. Z tamtych czasów wywodziła się zgodna symbioza Żydów, Polaków i Ukraińców, którą symbolizowały trzy świątynie: kościół katolicki, cerkiew i synagoga, wzniesione przez hetmana w dowód troski o potrzeby religijne wszystkich mieszkańców miasta. Galicyjskie miasteczko, spokojne i dalekie od spraw wielkiego świata, z pięknymi tradycjami tolerancji religijnej, było dla małej Klary mocnym, solidnym, fundamentem, na którym stał jej rodzinny dom. Nie przypuszczała, że dojście do władzy w Niemczech śmiesznego człowieczka, którego początkowo nikt nie traktował poważnie, rozerwie jej życie na strzępy.

Żydzi mieszkający w Żółkwi doświadczyli tego samego koszmaru, co ich bracia w wierze z innych miejsc Europy: czekała ich bezlitosna eksterminacja. Rodzina Klary długo poszukiwała schronienia. Z propozycją pomocy wystąpił tylko dawny pracownik ojca, dozgonnie wdzięczny za okazane mu niegdyś zaufanie Ukrainiec z kryminalną przeszłością, oraz dawna gospodyni Schwarzów, Julia Beck ze swoim mężem Walentym - folksdojczem, alkoholikiem, erotomanem i hulaką. To w ich domu, w bunkrze pod podłogą ich sypialni, wygrzebanej w ziemi jamie o wymiarach 3x3x1,5 m kilkanaście osób spędziło prawie dwa lata.

Klara opowiada rzeczy wstrząsające, historie po których przeszywa dreszcz, zasycha w gardle, krew odpływa z twarzy. W prostych słowach kreśli obrazy, które nie chcą odejść z pamięci. Oto historie skoczków: ludzie wiezieni bydlęcymi wagonami do obozów śmierci wyskakują po drodze. Niektórzy przeżywają, niektórzy giną od strzału lub upadku, niektórych znajdują ludzie, którzy prowadzą ich do lekarza, innych znajdują ludzie, którzy prowadzą ich na gestapo. Często poszukiwacze skoczków znajdują martwe matki z żywymi dziećmi w objęciach. Oto historia rocznego chłopczyka, którego wzięła pod opiekę polska rodzina i wyrzuciła z domu, kiedy dowiedzieli się o śmierci jego ojca. Chłopczyka, o którego los rodzina byłą spokojna, zobaczył krewny, wezwany przez niemieckiego żołnierza do zakopywania trupów: rozgorączkowane, spłakane dziecko leżało żywe w kłębowisku gnijących ciał. Żołnierz, przeklinając swój los, zastrzelił go. Oto nastoletni chłopcy złapali żydowską dziewczynkę, dawną koleżankę ze szkoły, która szukając schronienia dotarła na schody kościoła. Była o krok od ocalenia, gdy oddali ją w ręce katów za kilka litrów wódki.

Tego nie można czytać, tego nie jest się w stanie czytać, ale na przekór sobie to trzeba czytać, o tym trzeba wiedzieć, to trzeba przypominać. I to jest najważniejsze przesłanie tej książki, jej pierwsza i największa wartość świadectwa historycznego.

Opowieść Klary ma też drugi walor jako świetnie napisane dzieło literackie. Są tu wszystkie elementy trzymającej w napięciu powieści: niesłychane zwroty akcji, nieustanne napięcie, zdumiewające fakty. Są piękne opisy przedwojennej rzeczywistości w małej ojczyźnie. Mocną stroną “Wojny Klary” są postaci: niejednoznaczne, wielowymiarowe, skomplikowane, monumentalne, wielkie duchem. Walenty Beck, główny dobroczyńca Klary, jej rodziny i przyjaciół, to postać pełna sprzeczności, tak nieprawdopodobna, że nie stworzyłby jej żaden powieściopisarz. Julia i Ala, jego żona i córka, proste kobiety, które nigdy nie traciły głowy i swoją postawą niejeden raz uratowały życie podopiecznym. Ukrywający się w warunkach urągającym wszelkiej przyzwoitości ludzie dręczeni insektami, duchotą, głodem, brudem, rozpaczą, poczuciem bezsilności, koniecznością bezruchu, niepwnością jutra, tęsknotą za dawnym życiem, niewiedzą o losach krewnych i przyjaciół, wiadomościami, które dzieliły się tylko na bardzo złe i tragiczne – ci ludzie o ziemistej cerze, ubrani w łachmany, rozpaczliwie walczyli o zachowanie godności, czego wyrazem było przestrzeganie religijnych powinności i obchodzenie świąt.

“Wojna Klary” jest lekturą niezwykle trudną i bolesną, ale potrzebną: to bardzo osobista relacja z czasów wojny, prywatne spojrzenie na relacje polsko-żydowskie, intymne świadectwo czasów pogardy.

Książka, która jest fenomenalnym materiałem na film, zostanie zekranizowana, prace nad nią podjęła Agnieszka Holland.

Clara Kramer i Stephen Glantz, Wojna Klary, Znak 2009

Od mleka z kożuchami po żmiję miedziankę, czyli niezwykłe dzieje Hani Bani

Dawno, dawno temu, za czasów Władysława Gomułki, żyła sobie dziewczynka o wdzięcznym a znaczącym imieniu Hania Bania, największe dziecko w podwarszawskiej Zielonce, troskliwie hodowane na piersi barwnej rodzinki.

Jednym była w życiu miodem (głównie Mamusi i Babci, ale i to nie zawsze), innym dziegciem (do tych niechlubnie zaliczał się Tatuś, który szowinistycznie i odrażająco nie mógł przeboleć, że Hania nie urodziła się Kazimierzem).

Hania miała wiele przygód, jedną makabryczniejszą od drugiej, mnóstwo pomysłów, jeden straszniejszy od drugiego, a do tego uwielbiała koloryzować rzeczywistość w stopniu zastraszającym, co odbijało się niekorzystnie na życiu całej rodziny. Pomysłowa dziewczynka wielkimi nożycami obcinała włosy kuzynów w swoim podwórkowym salonie fryzjerskim, nonszalacko zahaczając o uszy klientów, w finale planując podgolenie ich brzytwą, w nowym kożuchu wpadła do szamba, komunijną sukienkę zachlapaną błotem wyprała w rowie, prawie odgryzła dentystce palec i przeżywała inne takie wesołe historie. Co do potęgi wyobraźni Hani – ta nie miała granic i to stwierdzenie nie jest pustą figurą retoryczną. Z takim przekonaniem opowiedziała w miejscu pracy Tatusia o amerykańskich wynalazkach i elementach wyposażenia wnętrza ich domu, że protoplasta musiał udać się do właściwego urzędu i podpisem zaświadczyć, że nie posiada dóbr luksusowych typu kryształowe żyrandole. Tak mocno wczuła się w rolę sieroty, której rodzina utonęła w czasie powodzi i tak plastycznie nakreśliła sylwetki bliskich, dryfujące przez ogród w charakterze spęczniałych zwłok, że mali kuzyni prawie umarli ze strachu. W liście, który wysłała do domu z kolonii w Iwoniczu, gdzie jej się nie podobało, bo z uwagi na bujne kształty racjonowano jej porcje żywniościowe, rodzina przeczytała, że dziecko ukąszone przez żmiję dogorywa w izolatce i bardzo chciałoby przed śmiercią zobaczyć się jeszcze z bliskimi. Mając 6 lat Hania stworzyła swój pierwszy scenariusz spektaklu teatralnego wystawionego z okazji własnych imienin: w finale sztuki, rozgrywającej się w wagonie PKP, niechętny ubogim sierotom konduktor, który bezdusznie domagał się zapłaty za bilet, został przez nie wypchnięty z pociągu.

Hania, która słynęła z doskonałego apetytu, na swoim koncie miała wyczyny legendarne, takie jak zjedzenie dwóch kilogramów pieczonej cielęciny przez jedną noc, gdy zaczytała się w Trylogii. Nienawidziła tylko śniadań, na które Babcia serwowała nieodmienne makaron odsmażany na maśle i mleko z grubym, żółtym kożuchem.

„Hania Bania” nie jest książką tylko do beztroskiego pośmiania się. PRL relacjonowany z punktu widzenia dziecka i jego głosem, to nie tylko czas kolejek za mięsem, ale bolesnych ran z przeszłości. Dziadek Hani na wakacjach w Rosji wybił sobie dwa zęby na przedzie, a jego kolega na tym samym obozie upadł i stracił oko – takie zdanie, rzucone na jednym tonie z historia o sweterku z amerykańskiej paczki, od razu ustawia do pionu. A spod uciesznej historyjki o inteligentnej dziewczynce przebija smutne życie wyśmiewanego i samotnego dziecka.

Dwutomowa historia o Hani Bani to bardzo dobry kawałek prozy, saga rodzinna smakowita jak ciasto drożdżowe z dużą ilością bakalii, pięknie utrwalona rzeczywistość sprzed pół wieku, zachwycająca szczegółowymi opisami na przykład zawartości szuflady w kuchennym stole.

Hanna Bakuła zilustrowała swoje książki świetnymi kolażami, dzieki czemu czyta się wspaniale i ogląda z przyjemnością. Autorka planuje trzecią część, co będzie mnie trzymać przy życiu.

Hanna Bakuła, Hania Bania, Muza 2007
Hanna Bakuła, Hania Bania. Królowa samby, Muza 2009

Sztuka pamiętania

“Kładka nad czasem” to kolejny tom wspomnieniowej prozy Michała Głowińskiego. Poprzednie to “Czarne sezony” (1999), “Magdalenka z razowego chleba” (2001), “Historia jednej topoli” (2003).

W “Kładce...” autor wraca do rodzinnego Miasteczka, by oglądać je i opisywać z wielu różnych perspektyw. Raz z bliska, raz z oddali, raz ogląda je całe od strony rzeki, innym razem od wewnątrz spacerując jego ulicami. Opisuje je takim, jakim niegdyś było i jakim jest dzisiaj. Raz zagląda ludziom w okna, innym razem wygląda przez swoje okno. Kreśli poplątane losy poszczególnych mieszkańców Miasteczka, które są symbolem dziejów całej wspólnoty, opowiada miejscowe legendy i anegdoty.

Proza wspomnieniowa tchnie nostalgią, na tym polega jej urok. Głowiński opisuje swoje Miasteczko z czułością, pieczołowicie wyciąga z zakamarków pamięci, odkurza i wystawia na widok publiczny rekwizyty z odległej przeszłości: książki z miejscowej biblioteki oprawione w sztywny papier pakowy, rozebrany wiekowy kościółek. Przypomina postaci sprzed lat: Andzię Przysmak – miejscową damę lekkich obyczajów, tajemniczą Panią Hrabinę, której osoba była nieustannym tematem rozmów małomiasteczkowych plotkarek, sprzątaczkę Kalisiakową, która w ramach awansu społecznego została bibliotekarką i panią Kalisiakową, Głupiego Zdzisia, Gazeciarza, Siwka, panią Pelagię i pana Antoniego.

W swoje wspomnienia Głowiński wdzięcznie wplata porównania i uwagi, które nie pozwalają zapomnieć, że mamy do czynienia z wybitnym erudytą oczytanym w klasyce. Jego aluzje są zrozumiałe dla każdego czytelnika o podstawowym wykształceniu humanistycznym. Wiekowe małżeństwo nazywa Filemonem i Baucis, hodowane w czasach okupacji w przydomowym ogródku warzywa porównuje do rożka Almatei, a balie, którymi podczas podtopień nadrzecznych gospodarstw przemieszczali się ich mieszkańcy, z przymrużeniem oka nazywa miejscowymi gondolami. “Kładka nad czasem” dowodzi subtelnego poczucia humoru autora – choćby takie zdanie: “Dzieli sie ono [Miasteczko] za sprawą rzeki i linii kolejowej (...) na części cztery – i tym właśnie, przypomnę, różni się od Galii, która – o tym wie każdy, kto zaliczył początkowy kurs łaciny – podzielona była na części trzy.”

Michał Głowiński przerzuca kładkę nad czasem by odwiedzić miejsca i ludzi, który już dawno zniknęli w mrokach przeszłości, ale także zatrzymuje się przy żyjących i pamiętajacych. W “Epilogu” przyznaje otwarcie, że pisząc swoje opowiadania ubarwiał, fantazjował, łączył realne z wymyślonym. Takie jest prawo literatury, która nie tworzy dokumentów, lecz światy.

Miasteczko, a raczej jego geograficzny pierwowzór, można łatwo zidentyfikować i zlokalizować na mapie. Tylko po co wymieniać jego nazwę, skoro sam autor tego nie czyni? Jako Miasteczko to miejsce jest uniwersalne, oniryczne, przynależne każdemu czytelnikowi, który zechce przyjąć zaproszenie na spacer po kładce nad czasem. Nie trzeba się obawiać, ta kładka to w istocie solidny most, z którego nie spadniemy w przepaść.

Michał Głowiński, Kładka nad czasem, Wydawnictwo Literackie 2006

Sekrety pamięci

Autobiograficzna powieść Stanisława Lema “Wysoki Zamek” wyjawia wszystko, co czytelnik chciałby wiedzieć o młodym Lemie, ale nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby o to zapytać.

“I was a monster” - przyznaje Lem i opisuje, jak tyranizował otoczenie, np. zgadzał się jeść tylko wtedy, gdy ojciec stał na stole i na przemian zamykał i otwierał parasol. Wybitny pisarz, niezwykle oczytany i świetnie wykształcony wizjoner i filozof, nieco wstydliwie ale jednocześnie z pewną determinacją odsłania tajemnice swego dzieciństwa i wczesnej młodości, kiedy rodziła się jego pasja poznawcza. Opowiada o swoich pierwszych studiach medycznych, odbywanych w sekrecie nad książkami ojca-lekarza, o pierwszych praktykach chirurgicznych, polegających na wybebeszaniu zabawek, o licznych kolekcjach - flag państwowych, fotografii miast dołączanych do czekolad Sucharda, “rupieci elektryczno-mechaniczych”, o manii wyrabiania przeróżnych legitymacji, nadających wyjatkowe uprawnienia, o spacerach z ojcem po Lwowie. Punkty orientacyjne w mieście widzianym oczyma dziecka to staruszka z koszykiem precli, sklep Orensteina z owocami południowymi, cukiernia Zalewskiego z marcepanowymi rzeźbami na wystawie, neonowe reklamy czekolad Sucharda i Milki, sprzedawca baloników, Wesołe Miasteczko, ale także Wysoki Zamek, gdzie chodziło się podczas niespodziewanie wolnej lekcji, i Panorama Racławicka.

Na przeszłość każdego z nas składają się ludzie i miejsca, nie inaczej jest u Lema. Bohaterami “Wysokiego Zamku” są rodzice, służba, nauczyciele z gimnazjum im. Karola Szajnochy, koledzy szkolni, cyrkowcy występujący na podwórzu. Wszędzie dookoła panoszą się rzeczy: zamknięte biurka, oszklone szafy kryjące w sobie skarby, cacka, których żywot trwał dopóty, dopóki były niedostępne dla chłopięcych rączek Stasia.

Wspomnienia Lema są barwne jak obrazki w kalejdoskopie. Jednak nie można dać się uwieść samym obrazom, bardzo kuszącym opisom przedwojennego Lwowa, świata, który przestał istnieć. Warto przyjrzeć się wysiłkowi, z jakim autor wydobywa przeszłość z mroków swojej pamięci, jak się z nią zmaga, a ona zazdrośnie strzeże swoich sekretów: “Przecież przepadnie ze mną, strażniczka zaciekła, sknera, zaprawiona w tyranii, w nieposłuszeństwie, w szyderczej krnąbrności, tak stała i tak krucha zarazem, czuła, a równocześnie obojętna jak węgiel, w krótym odcisnął się liść. Jak ją zrozumieć? Jak się z nią pogodzić?”.

“Wysoki Zamek” to książka o poszukiwaniu w odległych latach dzieciństwa tropów wiodących do teraźniejszości, a także o skomplikowanych relacjach nas samych z naszą pamięcią, która jest czymś więcej, niż siecią neuronów. I chyba trzeba w to uwierzyć, skoro tak rzecze Stanisław Lem.

Stanisław Lem, Wysoki Zamek, Wydawnictwo Literackie 2006

Argentyna Gombrowicza

Witold Gombrowicz był obrazoburcą i niszczycielem mitów narodowych, z zajadłością rozprawiał się z naszymi świętościami i stereotypami, poruszał tematykę homoseksualną, zrzucał symbole z piedestałów i ołtarzy.

Operował groteską, parabolą, hiperbolą, ironią; wpisywał się w gatunkowe konwencje literackie, by rozsadzić je od środka. Był człowiekiem ironicznym i zgryźliwym, dumnym i upokorzonym, bezczelnym i nieśmiałym, wybitnym i świadomym granic swoich możliwości. Był postacią na wskroś samotną i tragiczną. I był zakochany w Argentynie.

W sierpniu 1939 r. Gombrowicz przybił do brzegu Buenos Aires na pokładzie “Chrobrego”. Pod rozpalonym niebem Argentyny dowiedział się o napaści Hitlera na Polskę. Zrezygnował z powrotu do Europy, zdecydował się zostać w Buenos Aires.

Wiele lat później śladami Gombrowicza udała się włoska pisarka, której wspomnienia z lat sześćdziesiątych przeplatają się z losami señora Gombra, odtworzonymi na podstawie jego “Dzienników”. Z tego dreptania ulicami i zaułkami Buenos Aires wyłania się obraz przerażająco nędznego życia, które wiódł polski pisarz-uchodźca, na początku mając przy sobie 96 dolarów. Przy skromnym trybie życia, jaki prowadził, oszczędności wystarczyły mu na pół roku. Od czasu do czasu mógł liczyć na wsparcie z polskiego konsulatu albo na honorarium za wykład o literaturze dla znudzonych matron. Bywał korepetytorem, pisywał reklamy do gazet. Aby się najeść chadzał na stypy do zupełnie obcych ludzi. Mieszkał w nędznych pensjonatach, za które nie miał czym płacić, więc zdarzało się, że uciekał w nocy i szukał nastepnego schronienia. Argentyńskie życie Gombrowicza było tak pełne groteski i goryczy, jak jego twórczość.

Cierpiąc głód i nędzę rozpaczliwie bronił swej niezależności, chciał być pisarzem i nikim innym, wzbraniał się przed podjęciem zwykłej pracy. W dzień spacerował po mieście, przyglądał się ludziom, wstępował na tanią kawę z rogalikiem, przesiadywał w bibliotece, wieczorami chadzał popatrzeć na bawiących się mieszkańców Buenos. Chłonął atmosferę miasta, żar lejący się z nieba, gorące rytmy tanga, zatłoczone bary, zapach dymu tytoniowego, łowił spojrzenia atrakcyjnych dziewcząt i przystojnych chłopców. Nocami stukał na swojej starej maszynie do pisania. Tłumaczył “Ferdydurke” na hiszpański, co szło mu bardzo opornie z powodu ograniczonego zasobu hiszpańskich słów, do czasu, gdy jego przyjaciele zawiązali Komitet do spraw Przekładu. Przyjaźnił się z młodym Włochem, który chciał zostać sławnym bokserem, a zginął zatłuczony w nielegalnej walce, z dziennikarzem Robertem Arltem, z “poetą i poszukiwaczem nieskończoności” Jacobem Fijmanem. Los stykał go z różnymi ludźmi, ale Gombrowicz zdecydowanie przedkładał towarzystwo prostych, życzliwych osób nad grono literatów i elity, zmanierowanych i pustych.

Gombrowicz wyjechał z Argentyny dopiero w 1963 r. Miał już za sobą hiszpański przekład “Ferdydurke (1947), debiut na łamach “Kultury”, która od 1951 r. publikowała jego “Dzienniki”, był autorem “Ślubu” (1953), “Trans-Atlantyku” (1953), “Pornografii” (1960). W 1963 r. pomieszkał w Berlinie, w 1965 r. osiadł we Francji, ożenił się z młodziutką Ritą Labrosse. Ale, jak mawiają, gawędziarze, to już inna historia.

Książka Laury Pariani to niezwykła opowieść, nadzwyczaj plastyczna i kolorowa, wibrująca zmysłowością, opowiedziana słowami, które mają zapach i smak. Przejmująca historia o samotności, tułaczce i literaturze.

Laura Pariani, Gombrowicz i Buenos Aires, Wydawnictwo Literackie 2006

Psy na tropie komisarza Wallandera

“Psy z Rygi” to druga w kolejności chronologicznej powieść o perypetiach szwedzkiego komisarza policji Kurta Wallandera.

W Polsce ukazała się jako szósta z kolei, co spowodowało lekkie zgrzyty, bo np. kiedy pada imię Baiby, znane czytelnikowi z następnych, a czytanych wcześniej tomów, to od razu wiadomo, co się stanie z majorem Liepą. Jednak dla wielbicieli komisarza nie ma to większego znaczenia. Znajdą tu klimat znany im z “Morderców bez twarzy”, “Fałszywego tropu” czy “Piątej kobiety”. Jednak nie jest on tak intensywny, jak w wymienionych tomach. Chwilami ma się wrażenie, że autora poniosło: szalona podróż przez zieloną granicę wygląda nierealistycznie, atmosfera osaczenia panująca w Rydze to klimat jak z Kafki. A może tylko dla nas, żyjących w spokoju, jest to nie do pojęcia?

Fabuła, jak zwykle u Mankella, wiąże się z problemami społeczno-politycznymi. Akcja toczy się częściowo w Rydze w lutym 1991 r., kiedy na Łotwę dotarł już powiew wolności, ale jednocześnie Moskwa nadal trzyma swoją republikę za gardło i tak naprawdę nie wiadomo, co będzie dalej. Żelazna kurtyna opadła, ukazując nie tylko szlachetnych, ale i podłych, nie tylko czyste intencje, ale i potwory. Na Zachód wyrusza wschodnioeuropejska mafia, wspierana przez wpływowe osobistości z wysokich kręgów politycznych związanych z Kremlem, które chcą zarobić na przemycie narkotyków, a jednocześnie zdyskredytować łotewski ruch narodowowyzwoleńczy.

Takie są kulisy kolejnej sprawy, przed rozwiązaniem której staje komisarz Wallander. Nie jest już tak rozchwiany emocjonalnie, jak w pierwszej części cyklu, ale nadal nie potrafi znaleźć sobie miejsca po rozstaniu z żoną. Ma napady lęku, boli go serce, boi się zawału. Okrucieństwo zbrodni, których sprawców szuka, przeraża go ciągle tak samo, a chwilami przerasta do tego stopnia, że zastanawia się nad odejściem z policji. To nie powszednieje. Do tego nie da się przygotować. Jego młody kolega Martinsson mówi, że w szkole policyjnej nie uczą, jak postępować z torturowanymi zwłokami. To, z czym przychodzi im się zmierzyć, jest nie do pojęcia i nie do przewidzenia. Takie podejście do pracy policjanta świadczy o głęboko humanistycznym duchu powieści o Kurcie Wallanderze. Nie ma zbrodniarzy, mówi komisarz, są tylko ludzie popełniający zbrodnie.

Nagła i szalona miłość, która każe mu narażać życie w imię cudzych ideałów, czyni z oklapniętego, trochę cynicznego Wallandera bohatera romantycznego. Czytelnik w napięciu patrzy, jak zwykły glina z Ystadu zdobywa się na heroiczne czyny, niczym rycerz na białym koniu przybywa na ratunek ukochanej i ucieka przed sforą wysłaną, by zagryźć ich oboje.

A wszystko zaczęło się od tego, że morze wyrzuciło na plażę nieoznakowany ponton, w którym były ciała dwóch mężczyzn, torturowanych i zastrzelonych. Ktoś zadzwonił na policję i uprzedził, że tak się stanie. Po wyjaśnieniu, kim są zamordowani, sprawę zamknięto i przekazano policji w Rydze. Wallander odetchnął, że to koniec tej ponurej sprawy. Jednak to był dopiero początek...

Henning Mankell, Psy z Rygi, W.A.B. 2008

czwartek, 22 kwietnia 2010

Zagłada Żydów krakowskich

„Apteka w getcie krakowskim” to niezwykłe, unikatowe świadectwo codziennego życia mieszkańców krakowskiego getta spisane przez uczestnika i obserwatora wydarzeń, właściciela apteki na rogu placu Zgody.

Tadeusz Pankiewicz zdecydował się zostać w getcie i nadal prowadzić aptekę mimo grożącego mu niebezpieczeństwa, mając na uwadze względy ekonomicznie: wiedział, że gdy opuści aptekę zostanie ona splądrowana i zniszczona. Został, by pilnować swojej własności, a Los zupełnie niespodziewanie wyznaczył mu ważną rolę w życiu getta.

Apteka w części miasta odciętej od świata była nie tylko miejscem porad medycznych, ale pełniła wielorakie funkcje zależnie od potrzeby. Było to miejsce spotkań i gorących dyskusji politycznych między mieszkańcami getta. Tutaj spotykali się Niemcy i Żydzi, pierwsi mogący za sowitym wynagrodzeniem ocalić drugich. Tutaj wymieniano informacje o tym, co dzieje się poza murami. Pracownice apteki, które miały przepustki umożliwiające im wchodzenie i wychodzenie z getta przenosiły wiadomości, pieniądze i biżuterię. Po każdym wysiedleniu ci, którzy ocaleli pierwsze kroki kierowali do apteki, by dowiedzieć się, jaki los spotkał ich krewnych i znajomych.

Plac Zgody był odpowiednikiem warszawskiego Umschlagplatzu: tutaj hitlerowcy dokonywali selekcji wywożonych do obozów zagłady Żydów, tutaj rozgrywały się dantejskie sceny, na które aptekarz i jego pracownice patrzyli z głębi apteki, ukryci za firankami. Im też groziło niebezpieczeństwo: życie lub śmierć w getcie zależały od kaprysu hitlerowców. Podczas jednej z wywózek Tadeusz Pankiewicz znalazł się na placu wśród wygnańców – łut szczęścia i dobry humor dowodzącego operacją Niemca zdecydował, że aptekarz ocalił życie.

Tadeusz Pankiewicz był bardzo skromnym człowiekiem, co podkreślają osoby, które go znały – zmarł w 1993 r. W książce marginalnie tylko wspomina swoje zasługi oddając cześć wszystkim, którzy z poświęceniem ratowali swoich współbraci. Opisując kolejne akcje wysiedleńcze wylicza tych, którzy zginęli: wspaniałych lekarzy, artystów, działaczy społecznych. Opisuje dramaty poszczególnych osób: młodej kobiety, której nie pozwolono iść na śmierć z matką, oszalałej siwowłosej kobiety w sukni i nocnych pantoflach, błąkającej się po placu Zgody z ratlerkiem przyciśniętym do piersi. Opisuje bestialstwo żołdaków, znęcających się nad kalekami, upokarzających w nieludzki sposób skazanych na pewną śmierć, rozstrzeliwujących niemowlęta w becikach układane na stosach po kilka – żeby nie marnować naboi.

Wspomnienia Tadeusza Pankiewicza obfitują w tak wstrząsające fakty, że nie chcieli w nie wierzyć ludzie, którzy byli daleko od tych wydarzeń. Autor opisuje powojenne spotkanie z przyjacielem z gimnazjum, Żydem, który wojnę przeżył szczęśliwie w Ameryce. Przyjaciel pobłażliwie odniósł się do „książeczki” Pankiewicza mówiąc, że chyba trochę przesadził z opisami niemieckiego bestialstwa, ale nic nie szkodzi, że poniosła go fantazja, to się należy Niemcom.

„Apteka w getcie krakowskim” jest jedną z trzech relacji na temat losów Żydów podczas okupacji w Krakowie. Dwie pozostałe, napisane przez Aleksandra Bibersteina i Henryka Zvi Zimmermanna powstały później, podczas gdy Pankiewicz spisał swoje wspomnienia zaraz po wojnie – pierwsze wydanie jego książki ukazało się w 1947 r. – zatem wiernie mógł odtworzyć chronologię wydarzeń i oddać atmosferę getta, opisać sytuację stłoczonych tam ludzi oraz ich dramaty. Z tego względu relacja Tadeusza Pankiewicza jest jednym z najważniejszych dokumentów dziejów krakowskiej społeczności żydowskiej.

Pankiewicz został odznaczony w 1983 r. medalem „Sprawiedliwy wśród narodów świata”, a w jego aptece mieści się teraz Muzeum Pamięci Narodowej. Stąd każdego roku w dniach festiwalu kultury żydowskiej wyruszają uczestnicy spaceru po terenie dawnego getta. Oprowadzani wąskimi uliczkami, wśród niskich kamienic oglądają miejsca, które pamiętają tamte straszne czasy.

Tadeusz Pankiewicz, Apteka w getcie krakowskim, Wydawnictwo Literackie 2007

Freud w Nowym Jorku

Joe Rubensfeld, prawnik, znawca Freuda i wielbiciel Szekspira, stworzył powieść, która jest fikcyjną opowieścią o perypetiach doktora Freuda w czasie jego pobytu w Nowym Jorku w 1909 r.

Swoją jedyną podróż do Ameryki Freud wspominał niechętnie, jakby spotkała go tam jakaś niemiła przygoda, podczas gdy jego wykłady w Stanach przyciągnęły rzesze słuchaczy, a psychoanaliza zdobyła niebywałą popularność.

W fikcyjną fabułę autor wplótł prawdziwe wydarzenia, osoby i sytuacje, ale z dużą nonszalancją przemieścił je w czasie i przestrzeni, korzystając z prawa przysługującego powieściopisarzowi. Nie należy więc traktować tej powieści jak dokumentu historycznego, lecz swobodnie delektować się intrygującą prozą z psychoanalizą i Hamletem w tle.

W Nowym Jorku dzieją się rzeczy mrożące krew w żyłach. To przede wszystkim one skupiają uwagę czytelnika. Oto w ekskluzywnej rezydencji Balmoral ktoś zamordował młodą dziewczynę. Ofiara była przed śmiercią biczowana. Wkrótce potem ktoś napada inną pannę z towarzystwa w domu jej rodziców. Napadnięta traci głos i pamięć. Po mieście krąży tajemniczy mężczyzna w czarnym płaszczu. Tropy prowadzą do zamożnego nowojorczyka Geoge'a Banwella. Czy to on jest winny? Koronel Hugel i detektyw Littlemore szukają dowodów. Tajemnicze rzeczy dzieją się też wokół doktora Freuda. Ktoś próbuje zastraszyć tłumacza książki Freuda, następca doktora Carl Jung zachowuje się podejrzanie, ktoś naciska na rektora uniwersytetu, na którym Fred miał wygłosić cykl wykładów, aby je odwołał. Spotkanie tych dwóch wątków-zagadek następuje w momencie, gdy słynny wiedeński psychoterapeuta zostaje poproszony o pomoc w odzyskaniu pamięci zaatakowanej przez tajemniczego napastnika pannie Acton.

Przeplatając sceny z pobytu Freuda w Nowym Jorku ze scenami ze śledztwa i raz po raz zmieniając formę narracji, autor nieustannie trzyma czytelnika w napięciu. Z kolei rozważania na temat psychoanalizy oraz dywagacje dotyczące “być albo nie być” Hamleta stanowią o walorze poznawczym powieści. Intrygujący jest też opisany w powieści Nowy Jork na początku XX stulecia: miasto wielkich inwestycji, ogromnych pieniędzy, balów, burdeli, wszelkiego łajdactwa i nieopisanej nędzy.

Ten naprawdę dobrze napisany thriller pewnie wkrótce zostanie sfilmowany. Zanim sięgniecie po tę powieść, wiedzcie, że im gęściejsza staje się atmosfera, tym trudniej oderwać się od lektury.

Joe Rubensfeld, Sekret Freuda, Sonia Draga 2006

Człowiek, który przeżył Zagładę

“Przeżyłem” Kurta Lewina to świadectwo Zagłady polskich Żydów na Kresach Wschodnich, we Lwowie, Rawie Ruskiej, Lubaczowie. Spisane wkrótce po przeżytej gehennie, z gorączkową pasją, wspomnienia młodego człowieka, któremu hitlerowski najazd odebrał młodość, pozbawił rodziny i przyjaciół, mają ogromną, nie do przecenienia wartość historyczną.

Lewin opisuje Lwów, który we wspomnieniach jawi się zazwyczaj jako kraina arkadyjska, targany konfliktami na tle narodowościowym, które kipiały pod cienką warstwą względnego spokoju, a w czasie wojennego bezprawia wybuchły jak wulkan. Narastająca latami nienawiść do Żydów znalazła ujście w przemocy, która przekroczyła wszelkie wyobrażalne granice. Polacy i Ukraińcy brali udział w organizowanych przez hitlerowców pogromach, w znęcaniu się i katowaniu sąsiadów. Życie ludzkie kosztowało 5 litrów wódki – tyle dostawali denuncjatorzy.

Lewin opisuje rzeczy straszne, nie mieszczące się w głowie. Do jednych z najpotworniejszych wydarzeń, których autor był świadkiem, należała masakra na dziedzińcu więzienia Brygidek, gdzie spędzonych z różnych stron miasta Żydów zmuszono do wyciągania rozkładających się trupów zamurowanych w piwnicach przez uciekających Sowietów, bijąc i rozstrzeliwując pracujących. Potworne wrażenie wywierają sceny z obozu Janowskiego, w którym okrucieństwo oprawców zdawało się nie mieć granic: pogrzebana żywcem ranna kobieta, tańczący na pośmiewisko sędziwy rabin, ojciec oszalały po śmierci syna, zabitego na jego oczach, żona komendanta obozu, strzelająca dla zabawy do więźniów. Kiedy ma się świadomość, czego świadkiem był ten młody wówczas chłopiec, ledwie gimnazjalista, który widział, jak rozstrzeliwują jego ojca, nie dziwi ani jego ostry język, ani miotane przekleństwa.

W mrocznych czasach znaleźli się jednak ludzie, którzy udzielili mu pomocy. Ocalał dzięki nim: dzięki niemieckiemu szoferowi Wichmannowi, dzięki metropolicie kościoła greckokatolickiego Andrzejowi Szeptyckiemu i dzięki oo. studytom, w których klasztorach się ukrywał. Metropolicie Szeptyckiemu i jego bratu Klemensowi autor wystawił piękny pomnik, opisując ich zaangażowanie w ratowanie zagrożonych istnień ludzkich, wspominając, że metropolita jako jedyny duchowny w Europie w oficjalnym liście upomniał się Himmlerowi o Żydów, a sam w Lwowie nawoływał ludność ukraińską do spokoju.

Wspomnienia Kurta Lewina, spisane we Włoszech odręcznie, a później przepisane na niemieckiej maszynie, ukazały się w 1947 r. w Izraelu w tłumaczeniu na hebrajski. W 2006 r. ukazały się w oryginale, po polsku. Ich lektura jest wstrząsająca.

Kurt Lewin, Przeżyłem. Saga Świętego Jura spisana w roku 1946, Zeszyty Literackie 2006

"Życie trzeba żyć"

Kiedy życie rozpadnie się na drobne kawałki, trzeba je poskładać na nowo, skleić, dopasowac do siebie rozsypane elementy.

To niełatwe zadanie, które wymaga czasu i cierpliwości. I czasem, przy składaniu tych puzzli, nagle odkrywamy, że w naszej układance były dziury, że nawet nie wiedzieliśmy, że brakuje jakichś fragmentów. Więc szukamy, przetrząsamy kąty i w końcu znajdujemy i z radością wkładamy je na miejsce. I dopiero wtedy nasza układanka wygląda jak nigdy przedtem: jest pełna, kompletna, piękna.

Uporządkowane, dające względną satysfakcję i poczucie stabilizacji życie Anny, głównej bohaterki “Rudzielców”, zawaliło się pewnego dnia jak dom zbudowany na piasku, gdy zostawił ją ukochany, z którym była związana przez 7 lat. Fale zmiotły jej spokój i plany na przyszłość, a wraz z odpływem zabrały z mieszkania większość mebli, do których niedoszły narzeczony dziwnym trafem rościł sobie prawo. Anna została z pustką u boku, pustką w sercu i w pustym mieszkaniu. I zaczęła od nowa składać swoje życie i planować przyszłość. A że klucz do przyszłości bywa schowany w czasach minionych, bohaterka stanęła oko w oko z rodzinnymi sekretami, przechowanymi specjalnie dla niej na polecenie nieżyjącej od lat babci. Z zapisków, notatek i zdjęć złożyła historię swojej rodziny, która była brakującym elementem w układance jej życia.

“Rudzielce” to wzruszająca opowieść, której fabuła zahacza o początek XX wieku. Jej bohaterowie to zwykli ludzie, których życie postawiło w niezwykłych okolicznościach. Wielkie tragedie, wielkie miłości i banalna codzienność, a wszystko to owiane wichrem historii, który miotał ludźmi po świecie, raz na zawsze burząc uświetniony tradycją porządek rzeczy, ludzki spokój i na wiele lat odbierając wszelką radość. Pogmatwane losy rodziny Anny czytelnik poznaje po kawałku, z umiejętnie dozowanym napięciem. Stopniowo wyjaśniają się wszystkie wątki, rozplątują zawikłane sprawy, rozjaśniają mroki rodzinnych sekretów. Świadomość własnej przeszłości otwiera bohaterce zupełnie nowe perspektywy na przyszłość.

Powieść Katarzyny Buziak przypomina, że siła do walki z przeciwnościami jest w każdym z nas, tylko trzeba ją wydobyć, a nic tak nie uskrzydla, jak mądra, dobra miłość.

Katarzyna Buziak, Rudzielce, Zysk i Spółka 2007