środa, 24 lutego 2010

Tajemnica zeszytu w kratkę

Dziennik Anny Frank to dzisiaj książka – pomnik. Zapiski dorastającej dziewczynki, która wraz z rodziną i przyjaciółmi ukrywała się przed nazistami w czasie II wojny stały się symbolem losu milionów młodych ludzi, którym wojna zabrała wszystko, nie tylko młodość i marzenia ale także życie. To pierwsza tak głośna w świecie książka traktująca o Holokauście, to wyjątkowa opowieść o zagładzie Żydów w okupowanej Holandii.

Anna rozpoczęła swoja opowieść latem 1942 r., wkrótce po tym, jak dostała na urodziny od ojca zeszyt oprawiony w płótno, z okładką w czerwono-pomarańczową kratkę. Nadała swym notatkom formę listów do nieistniejącej przyjaciółki Kitty. Początkowo dzieliła się z nią przeżyciami ze szkoły, opowiadała o koleżankach i kolegach z klasy, o swoich sympatiach i antypatiach. Od momentu zamieszkania w kryjówce w Oficynie Anna opisywała codzienne życie ukrywających się, życie trudne, konfliktowe, męczące. Dwa lata wśród tych samych ludzi w ciasnych pokoikach, dwa lata bez wychodzenia na zewnątrz, nieustanna walka o odrobinę prywatności, o prawo do korzystania z małego stolika w pokoju, konflikty na punkcie podziału jedzenia, nachalne próby wychowywania wrażliwej dziewczynki przez wszystkich obecnych na miejscu dorosłych, brak porozumienia z matką, rozpaczliwa samotność i tęsknota za przyjaciółmi – to wszystko składało się na ciemną stronę codzienności Anny. Ale pisała nie tylko o tym, co złe: miała ulubionego kota, zaprzyjaźniła się z ukrywającym się z nimi chłopcem, pisała opowiadania, odwiedzali ich przyjaciele, pomagający się im ukrywać. Anna marzyła, że zostanie dziennikarką i pisarką, chciała podróżować po świecie, dużo czytała, uczyła się języków. Była bardzo ambitna, uczyła się nawet znienawidzonej algebry, żeby po wojnie nie spaść do niższej klasy.

Była bardzo otwartą, bezpruderyjną dziewczyną, traktowała swoje ciało z ciekawością, bez wstydu i lęku. Jej przemyślenia na temat roli kobiety oraz istoty małżeństwa są tak dojrzałe i współczesne, aż dziwnym wydaje się, że ich wyszły spod pióra żyjącej przeszło pół wieku temu nastolatki. O takich ludziach mówi się, że „świetnie się zapowiadają”. Anna nie miała szansy zrealizować swoich marzeń i planów, podzieliła los rzeszy swoich rówieśników, zamordowanych przez nazistów.

Losy Dziennika były niezwykłe: ocalony przez Miep Gies, współpracowniczkę i powierniczkę Ottona Franka po aresztowaniu ukrywających się, przeleżał w biurku Miep cały rok, czekając na powrót Anny. Kiedy nadeszła wiadomość o śmierci dziewczynki w obozie Bergen-Belsen Miep przekazała zapiski jej ojcu, który jako jedyny spośród ukrywającej się ósemki przeżył wojnę. Otto Frank tłumaczył na niemiecki fragmenty dziennika i przesyłał swojej matce mieszkającej w Szwajcarii. Pewnego razu przeczytał fragmenty na spotkaniu ocalonych z Zagłady, jeden z gości zainteresował się nimi, długo namawiał Ottona na publikację. I wydanie ukazało się w 1947 r., była to opracowana przez ojca Anny skrócona wersja. Otto Frank był człowiekiem szalenie taktownym, a jego córka bezkompromisowo oceniała zachowania bliskich – stąd zostały opuszczone całe fragmenty dotyczące m.in. relacji z matką. Wkrótce potem Dziennik został przetłumaczony na niemiecki (Anna pisała po niderlandzku), na jego podstawie w Holandii wystawiono sztukę teatralną a także nakręcono film. Książkę przetłumaczono na ponad 60 języków. Pierwsze polskie wydanie ukazało się w 1957 r., kolejne w 1993. Wydany przez Znak w 2003 r. Dziennik to wersja najpełniejsza z dotychczasowych, wzbogacona odnalezionymi w 1998 r. kilkoma stronami zapisków Anny.

Bardzo ciekawym uzupełnieniem „Dziennika” jest wydana w 1987 r. w Nowym Jorku książka „Anne Frank remembered”. Są to wspomnienia Miep Gies, która przez cały czas ukrywania się Franków pomagała im, przynosiła zakupy i wiadomości, była dla nich wsparciem i pomocą. Miep opowiedziała o życiu swoich przyjaciół od drugiej strony, od zewnątrz, uzupełniła obraz świata opisanego przez Annę. Jej wspomnienia to także dokument codziennego życia w okupowanej Holandii, głodu, biedy, opis sposobów zdobywania pożywienia i działalności holenderskiego podziemia, w którym bardzo angażował się jej mąż Henk. Myślę, że prawdziwie pełnym wydaniem Dziennika byłaby wspólna edycja wspomnień Anny i Miep. Może kolejny wydawca książki Anny Frank zdecyduje się na to?

Anna Frank, Dziennik, Znak 2003

wtorek, 23 lutego 2010

Bajki Marka Hłaski i Prusa zemsta zza grobu

Zbiór esejów prof. Tomkowskiego „Don Juan we mgle” to zaproszenie do wyprawy w świat literatury dobrze znanej ale i w świat pisarzy zupełnie zapomnianych. Każdy esej to zachęta do powtórnej lektury nawet najpopularniejszych utworów: „Pana Tadeusza”, „Nocy i dni”, „Chłopów”, „Nad Niemnem”.

Autor wskazuje nowe tropy, często pomijane przy omawianiu lektur w szkole, proponuje inne interpretacje, analizuje postaci według własnego klucza. Daje to zupełnie odmienny obraz literatury niż ten, który wynieśliśmy ze szkoły i samo w sobie jest interesującą przygodą intelektualną.

Eseje poświęcone polskiej literaturze tchną świeżością spojrzenia i pasją badawczą. Do szczególne błyskotliwych zaliczam ten zatytułowany „Marek Hłasko jako bajkopisarz” – wychodząc od dwóch ponurych bajek opublikowanych w „Utworach wybranych” Tomkowski całą twórczość Hłaski analizuje pod kątem tworzonych przez niego „bajek”, do których należą m.in. bajka o miłości, bajka komunistyczna, bajka ubecka i bajka izraelska. W ten sposób nikt wcześniej nie pisał o twórczości „młodego gniewnego”.

W eseju „Artysta i przyrodnik” Jan Tomkowski przypomina konflikt między Prusem a Sienkiewiczem. Niedoceniony przez współczesnych Bolesław pozostawał jedynie cieniem Henryka-pisarza artysty, nagradzanego, hołubionego na salonach i uwielbianego przez damy. Odpłacał się mu początkowo drobnymi uszczypliwościami, a potem całkiem jawnymi atakami, m. in. na „Ogniem i mieczem”, zarzucając autorowi pomieszanie fikcji i rzeczywistości oraz deformację prawdy historycznej, nazywając powieść „taniochą”, a bohaterom przyczepiając łatki typu „Zagłoba – Sfinks ze łbem wieprza”, „Podbipięta – gilotyna w ludzkiej postaci”, „Skrzetuski – Jezus Chrystus w roli oficera jazdy”. Sienkiewicz odpowiedział złośliwie, swoja ripostę kierując do „jednego z literatów, z fachu przyrodnika”, co mogło być aluzją zarówno do matematyczno-fizycznych studiów Prusa jak i do jego zainteresowań nauką, ujawnionych m. in. w „Lalce”. Wzajemne animozje trwały aż do śmierci Prusa a nawet dłużej: Bolesław konsekwentnie odmawiał uczestniczenia w uroczystościach, na które zaproszony był Henryk, natomiast po śmierci „przyrodnika” na czele jego komitetu pogrzebowego stanął „artysta”. Dziś sytuacja zmieniła się zdecydowanie – powieść XX wieku bliższa jest twórczości Prusa niż Sienkiewicza. Na tym polega Prusa zemsta spoza grobu.

Prof. Tomkowski wspomina także literatów, o których być może słyszeli jedynie niektórzy, szczególnie pilni studenci polonistyki – Władysława Ordona, na przełomie lat 60. i 70. XIX w. uważanego za najlepszego polskiego poetę, cenionego wyżej niż Asnyk czy Konopnicka, który zakończył życie w domu dla obłąkanych; Aleksandra Mirona, poetę i publicystę, mistrza sonetów, zniszczonego przez alkohol i chorobę umysłową; Marię Bartusówną, stawianą w swoim czasie na równi z Konopnicką młodziutką dziewczyną, zmarłą młodo autorkę przepięknych sonetów zatytułowanych „Myśli przedślubne”, których poetyka jest bliska Młodej Polsce.

Jan Tomkowski zbiorem esejów „Don Juan we mgle” podtrzymuje opinię, że jest dociekliwym i niekonwencjonalnym badaczem, który piękną i przystępną polszczyzną opowiada czytelnikowi o swoich przemyśleniach, jednocześnie zachęcając do wędrówki śladami twórców i bohaterów literackich.

Jan Tomkowski, Don Juan we mgle, Rosner i wspólnicy 2005

Co kraj to obyczaj, czyli blondynka w dżungli 3

Pewien Peruwiańczyk założył w Polsce szkołę hiszpańskiego. Planował pozostać w Polsce przez lata, starał się zatem utrzymywać wszechstronne kontakty z Polakami. Pewnego razu wybrał się z wizytą do polskiej rodziny.

Wcześniej doinformował się, co w Polsce wypada, a czego nie, czy pani domu należy przynieść kwiaty, czy należy przyjść punktualnie, czy z planowanym opóźnieniem. Wizyta przebiegała w bardzo kurtuazyjnej atmosferze, gość nie okazał ani krzty zdziwienia, kiedy podano mu do jedzenia czerwoną zupę o niemożliwej do wymówienia nazwie. Po kolacji został oprowadzony po domu. Córka gospodarza z dumą zaprezentowała mu swoją świnkę morską. Peruwiańczyk fachowo obmacał zwierzątko i zaproponował, że chętnie pomoże przyrządzić ją w sosie koperkowym. Szybko się z nim pożegnano i nie zapraszano więcej, czego nie mógł zrozumieć. W jego kraju pieczone świnki morskie są bardzo popularnym daniem.

"Blondynka śpiewa w Ukajali" obfituje w anegdoty. To trzecia wydana drukiem relacja Beaty Pawlikowskiej z podróży po Ameryce Południowej, poprzednie stanowiły przedsmak tego wydania. Wydana przez National Geographic w serii "Na krańce świata" książka (pierwsza publikacja polskiego autora w tej serii) to album, na który składają się fantastyczne fotografie i zabawne rysunki autorki, ilustrujące ciekawe i zabawne historie o ludziach i miejscach.

Nie tylko szata graficzna stanowi o przewadze tej "Blondynki..." nad poprzednimi. Pawlikowskiej wyostrzył się język, stała się jeszcze bardziej autoironiczna i operuje jeszcze ciekawszymi porównaniami. Śmieje się z siebie, kiedy opisuje swoją naiwność białasa: do hotelu wiózł ja motorikszrz, którzy wzbudził w niej podziw i sympatię. Chłopak pracował od świtu do późnego wieczora, zarabiał niewiele, ponieważ zyskami dzielił się z właścicielem pojazdu, on był tylko pracownikiem. Wzruszona jego losem turystka wręczył mu 3 sole, chociaż za przywiezienie jej do hotelu policzył 1,5 sola. Dumna ze swego szlachetnego postępku była dopóty, dopóki właściciel hotelu nie uświadomił jej, że przejazd rikszą do dowolnego miejsca w mieście kosztuje 75 centymów.

Porównanie gęstej atmosfery do czegoś, co można kroić nożem Pawlikowska rozwija, pisząc o powietrzu tak gęstym, że "gdyby ktoś miał pod ręką scyzoryk, to mógłby je pokroić na kawałki i sprzedawać potem jako strach w kostkach".

Podróż do Ameryki Południowej to dla Pawlikowskiej spotkanie z przyrodą, kuchnią i mieszkańcami kontynentu: Indianami, którzy żyją tak jak ich przodkowie, wszystko co im potrzebne czerpiąc z dżungli i tymi, którzy porzucili tradycję na rzecz wygodnego życia, coca-coli, mrożonek, samochodów i tanich podkoszulków. Tych pierwszych jest coraz mniej, bardzo trudno do nich trafić. Tych drugich łatwo spotkać i usłyszeć: to oni, ci "ucywilizowani" w środku peruwiańskiej nocy puszczają na cały regulator Pink Floyd, skutecznie zagłuszając cykady.

Pawlikowska jest zafascynowana codziennym życiem Peruwiańczyków. Opowiada o wieczornych ucztach na opustoszałych placach targowych: o zmierzchu wkraczają tam kucharki, które za niewielkie pieniądze serwują rosół z kury z makaronem, podawany czasem z gotowanym bananem, potrawkę z flaków z cebulą i ziemniakami, którą jada się z ryżem i gotowanymi kawałkami manioku, a na deser kisiel z kukurydzy i ryż na mleku w postaci gęstej masy z kawałkami cynamonu. I kompot z trzciny cukrowej do picia. Można samemu przygotować peruwiańskie przysmaki na podstawie przepisów kulinarnych zamieszczonych na końcu książki. Jedną potrawę mamy na pewno wspólną z mieszkańcami Ameryki Południowej: rosół z kury. Nasze niedzielne danie obiadowe Peruwiańczycy jadają na śniadanie, obiad i kolację.

Autorka opisuje niezwykłe miejsca, takie jak Iquitos, Amazońską Wenecję, miasto które w porze deszczowej zamienia się w wielkie jezioro, a jego ulice w kanały. Na brzegu rzeki stoją chaty na palach, a w centrum znajduje się Żelazny Dom – budowla skonstruowana przez Gustawa Eiffela i przywieziona do Peru w częściach.

„Blondynka śpiewa w Ukajali” to książka pisana z pasją i podziwem dla świata, w którym niełatwo jest żyć, ale którego mieszkańcy są pogodni i spokojni. Ludzie przeprawiający się łodziami przez zalane w porze deszczowej Iquitos pozdrawiają się serdecznie, fryzjerka zamyka zakład, kiedy zarobi na obiad, a z miasta do miasta podróżuje się zatłoczonymi do granic możliwości samochodami, w towarzystwie wielu ludzi i zwierząt, często tonąc w błocie po pas. Dobrego samopoczucia mieszkańców Peru nie zakłócają na dłużej ani afery w rządzie, ani kolejne wybory prezydenckie. Polityka jest daleko, a tutaj trzeba po prostu żyć każdego dnia.

Beata Pawlikowska, Blondynka śpiewa w Ukajali, G+J RBA 2003

Badmofuker bloguje

Bazylek ma sześć lat i konkretne plany na życie. Wie, że ożeni się z Karoliną - ona będzie chodziła do pracy, on będzie odprowadzał dzieci do przedszkola a potem całymi dniami grał w gry komputerowe. Ma też dwie dziewczyny rezerwowe, Jadzię i Ewę.

Zostanie bokserem albo policjantem, ale mowy nie ma, żeby pracował w drogówce, tylko w kryminalnej albo w obyczajówce. Jada wszystko, co nie jest kapustą, a kuchnię swojego taty po prostu uwielbia. Nawet mu zaproponował "rzuć pracę i gotuj dla mnie", ale tata ciągle gotuje tylko na ćwierć etatu, zawodowo nauczając dziatwę szkolną języka Szekspira i Robbiego Williamsa. Uwielbia wygrywać i często już na początku zawodów zaznacza, że to on ma pierwszy znaleźć się na mecie, inaczej w ogóle nie gra. Bardzo lubi grać z tatą w pokemonowe karty, bo tata kompletnie nie zna się na pokemonach i nie wie, które moce i żywioły są najsilniejsze. Z pasją surfuje po Sieci, a najbardziej interesują go aukcje internetowe. Pod niewątpliwym wpływem Internetu wymyślił zabawę w emotikony.

"Przygody pana Bazylka" to zupełnie wyjątkowa książka. Składa się z wielu krótkich notek-opowiastek, będących zapisem roku z życia Tatulka i Bazylka, dwóch bardzo zaprzyjaźnionych ze sobą mężczyzn wspólnie przedzierających sie przez codzienność przedszkolno-życiową. A wszystko zaczęło się od tego, że rozpadły się bazylkowe kapcie. O tym traktowała pierwsza notka na blogu badmofuker.blog.pl, która pojawiła się 6 lutego 2002 r.. Było to zupełnie zwyczajne wydarzenie, pierwsze z serii takich samych zwyczajnych historii, które przytrafiają się Bazylkowi i Tatulkowi cały czas.

Wyjątkowość książki polega na niezwykle serdecznej relacji między bohaterami, na przyjaźni i miłości synowsko-ojcowskiej, na wzajemnej czułości i trosce. Samotny tata naprawdę wychowuje swego małego synka, poświęca mu mnóstwo czasu i uwagi. Ta książka powstała z uważnego słuchania bazylkowych opowieści, ze wspólnych zabaw, z udzielania odpowiedzi na mnóstwo pytań. Taki niecodzienny, wzorowy model ojcostwa zachwycił setki osób, które od miesięcy tłumnie odwiedzają strony tego dziennika internetowego.

Książka o Bazylku ma fantastyczna szatę graficzną opracowaną przez spółkę artystyczną zafryki, czyli Piotra Młodożeńca (syna Jana i wnuka Stanisława) i Marka Sobczyka (członka Gruppy). Dowcipne, często ironiczne rysunki są świetnym komentarzem tatulkowych zapisków na bazylkowe tematy.

Jacek Pałka, Przygody pana Bazylka, Spis Treści 2003

Muzy, żony i kochanki

Książka Radosława Romaniuka, młodego polonisty z Uniwersytetu Warszawskiego, to opowieść o czterech kobietach, które były towarzyszkami życia wielkich literatów, ich żonami, kochankami, muzami, gospodyniami, opiekunkami, matkami ich dzieci.

Ze swadą, lekką ręką kreśli autor portrety niewiast, które zdecydowały się na niełatwe życie w cieniu wybitnych twórców, po śmierci ledwie wzmiankowane, i to nie zawsze, w ich notach biograficznych.

Książka Romaniuka to odwrócenie porządku znanego z lekcji języka polskiego. Tutaj, mimo że to ich mężowie byli wielkimi poetami i pisarzami, na pierwszym planie są One. One mówią, patrzą, słuchają, One kuszą, ale także One piszą. Zofia Tołstojowa pisała dziennik i przepisywała zagryzmolone rękopisy męża, bowiem Lew Tołstoj ciągle nanosił poprawki, potrafił napisać na nowo cały obszerny fragment powieści na marginesach szpalty przysłanej z wydawnictwa do korekty. Wedle relacji syna Ilji “Wojnę i pokój” przepisała osiem razy, a “Annę Kareninę”, “Elementarze” i “Wybory czytanek” jeszcze więcej. Maria Kasprowiczowa po śmierci Jana wydała swoje dzienniki, zapiski z okresu ich małżeństwa. Na bieżąco zapisała 29 zeszytów. Nadieżda Jakowlewna czuwała nad archiwum Osipa Mandelsztama, w latach 60. opracowała najpełniejszą edycję jego dzieł, ale równolegle prowadziła swoje zapiski, wydane jako “Wspomnienia”. Anna Iwaszkiewiczowa prócz dziennika pisała eseje, publikowała na łamach “Wiadomości Literackich” pod pseudonimem Adam Podkowiński, a także tłumaczyła Prousta, Saint-Exupery'ego, Verne'a, Gide'a, Virginię Woolf.

W rozdziałach poświęconych Annie Iwaszkiewiczowej i Marii Kasprowiczowej można wyczytać wiele smaczków obyczajowych z dziejów młodopolskiej bohemy, sporo anegdot i plotek. Ot, choćby historia znajomości Iwaszkiewiczów: ona, córka przemysłowca, zaręczona z księciem Radziwiłłem, dosłownie na kilka dni przed ślubem zrywa zaręczyny, rażona miłością od pierwszego wejrzenia. On, ubogi literat, poeta z Ukrainy udający cynika, o skłonnościach homoerotycznych. Według rodzinnej anegdoty Iwaszkiewicz pojawił się w życiu panny Lilpopówny za sprawą św. Antoniego, do którego zanosiła modły niechętna wybrance syna księżna Radziwiłłowa. Wokół nich barwni Skamandryci różnych wyznań i ze wszystkich stron Rzeczpospolitej: łódzki Żyd Tuwim, lwowiak Wierzyński, warszawiak Lechoń, warszawski Żyd Słonimski. Albo małżeństwo Kasprowiczów: ona Rosjanka, córka generała, on dwukrotnie rozwiedziony, wróg rosyjskiego imperium, ona młoda kusicielka, on świeżo porzucony przez drugą żonę, ojciec niewiele młodszych od niej córek. Przyjechał prosić o rękę Marusi Bunin ubrany ekstrawagancko w zakopiańską pelerynę, nadającą mu wygląd tatrzańskiego rozbójnika. Ślub wzięli najpierw cywilny, a potem w kościele protestanckim, bo w cerkwi on nie chciał, a w kościele katolickim nie mógł.

Opowieści o życiu Nadieżdy Mandelsztam i Zofii Tołstojowej są o wiele bardziej dramatyczne. Pierwsza po aresztowaniu męża przez wiele lat była nękana przez sowieckie władze, druga obciążona nadmiernie domem, dziećmi i gospodarstwem, dręczona wizjami nowego chrześcijaństwa roztaczanymi przez męża-proroka i jego wyznawców wpadała w coraz głębszą chorobę.

Biografie niezwykłych żon wielkich mężów spisane przez Romaniuka pokazują je w pełnym świetle, wyciagając z cienia, w którym tkwiły za życia.

Radosław Romaniuk, One, Twój Styl 2005

Jeszcze jedno złamane życie

Wiele świadectw Holokaustu ukazało się na przestrzeni tych kilkudziesięciu lat po zakończeniu wojny, a każde następne porusza tak samo. Chór ludzi, których życie zniszczyła hitlerowska machina, brzmi jeszcze mocniej, kiedy dołącza do niego kolejny głos.

Ten krzyk leci w górę i rozrywa Niebiosa, mąci spokój żyjących w stabilizacji zjadaczy chleba, wstrząsa logiką i rozumem. Bo jak naród, z którego wywodzi się Beethoven, Mozart i Goethe, mógł mordować dzieci, przewozić ludzi w warunkach niegodnych żadnej żywej istoty, truć ich jak robactwo, katować na oczach rodzin?

“Na wschód od czasu” to zbiór poetyckich opowiadań o dzieciństwie w Łodzi i młodości w łódzkim getcie. Joseph Rosenberg opisuje swoich rodziców i siostry, przyjaciół, sąsiadów, nauczycieli. Opowiada o swojej fascynacji literaturą i spotkaniach z rówieśnikami o podobnych zainteresowaniach. Centralną postacią jego opowiadań jest ojciec, podobnie jak w twórczości jednego z idoli Rosenberga, Brunona Schultza. Stateczny, do końca wierny swoim przekonaniom, był jedynym oparciem, bastionem, namiastką spokojnego życia w wirującym, nieobliczalnym czasie Zagłady, kiedy nikt nie był niczego pewiem, nikt nie miał pojęcia, gdzie się obudzi następnego dnia i czy w ogóle się obudzi.

Język opowiadań Rosenberga jest poetycki, baśniowy, zupełnie nieprzystający do opisywanej rzeczywistości łez, bólu i upokorzenia. Dlatego ta książka robi na czytelniku takie mocne wrażenie. Młody człowiek, który chciałby opisywać beztroską młodość, miłość i piękno, jest zmuszony pisać o codziennej nędzy, strachu i śmierci. Nigdy nie będzie pisał życzeń na kolejne urodziny swoich siostrzenic, bo opowiada, jak siostry tulą maleńkie córeczki i cicho nucą im kołysanki w bydlęcym wagonie, jadącym wprost do dymiących krematoriów Auschwitz.

Piękna literatura o strasznym czasie.

Joseph Rosenberg, Na wschód od czasu, Santorski & CO 2006

Ludzie z fotografii

W serii Literatura skandynawska wydawnictwa Santorski ukazały się, tłumaczone z duńskiego, wspomnienia pochodzącej z Krakowa Janiny Katz. Droga, jaką ta książka pokonała, by trafić w ręce polskiego czytelnika, zdumiewa, a jednocześnie jest symbolem tułaczego życia.

Ta historia to kolejne, bolesne świadectwo żydowskich losów w Polsce XX wieku: najpierw wojna, która zabrała całą rodzinę i przyjaciół, a potem przymusowa emigracja w latach 60.

Autorka snuje swoją opowieść, zszywając ją – jak patchwork – ze strzępów własnych wspomnień, fragmentów fotografii, przebłysków pamięci. Opowiada o swojej rodzinie, którą zna tylko z cudem ocalałych zdjęć i opowieści matki. Z całej rodziny wojnę przeżyły tylko one dwie, matka i córka. Tylko matka-Lola miała tradycyjny pogrzeb i tylko ona zmarła śmiercią naturalną. Jej męża zastrzelono w Płaszowie, jej rodziców zagazowano w Auschwitz. Historia rodzinna, jakich wiele, zbyt wiele, w XX stuleciu.

Dramatycznym motywem książki jest wzajemne docieranie się matki i córki. Matka przeżyła trzy obozy z fotografiami dziecka, jego maleńkim bucikiem i mocną wiarą, że córka żyje i pewnego dnia się odnajdą. Córka jako dwuletnia dziewczynka zamieszkała w czasie wojny w Dobczycach, gdzie żyła kochana i szczęśliwa, pod opieką przybranej matki Marii i Matki Bożej Fatimskiej, pod której figurą, stojącą na werandzie, często się modliła. Powrót matki, która zjawiła się nagle jako zupełnie obca kobieta i zabrała ją do siebie, dziewczynka potraktowała jako zamach na jej znany, bezpieczny świat. Minęło wiele czasu, zanim zaakceptowała Lolę, przestała jej dokuczać, zaprzyjaźniła się z nią, pokochała i zanim nauczyły się żyć razem.

Drugim wątkiem pełnym napięcia jest zmaganie się narratorki z własną tożsamością, na które składało się odrzucenie żydostwa, zwrot ku katolicyzmowi i równoczesne zaangażowanie w działalność ZMP. Barbarzyńca pokonał w niej Żydówkę, kiedy sprofanowała jedyną ocalałą pamiątkę rodzinną, koronkę po babce: kawałek tkaniny ufarbowała na granatowo i uszyła z niej bluzkę. Jednak z czasem Żydówka pokonała barbarzyńcę, czego dowodem jest ten zbiór wspomnień, będący jednocześnie kadiszem – żydowską modlitwą za zmarłą matkę.

“Życie jest opowiadaniem. Ale tylko największym szczęściarzom udaje się przepisać je na czysto” - to ostatnie zdanie książki jest westchnieniem wdzięczności dla Losu, który pozwolił Janinie Katz, wnuczce bogatych po kądzieli i pobożnych po mieczu Żydów, na opowiedzenie swojej historii.

Janina Katz, Moje życie barbarzyńcy, Santorski & CO 2006

Listy niedokończone

Aleksander Wat był postacią, której droga twórcza była równie kręta jak życie osobiste. Jako pisarz i poeta zaczynał od awangardy, był współtwórcą polskiego futuryzmu, potem w latach dwudziestych skłaniał się ku postawangardzie, by ostatecznie w latach powojennych tworzyć poezję tradycjonalistyczno-egzystencjalną.

Jego rozwój społeczno-polityczny przebiegał od filozofii awangardowego dandysa, poprzez sympatię dla komunizmu i redagowanie „Miesięcznika Literackiego” a później kierowanie wydawnictwem Gebethnerta i Wolffa, aresztowanie przez NKWD, sześcioletnią tułaczkę po sowieckich więzieniach i zsyłkę do Kazachstanu, aż do powrotu do Polski i emigacji na Zachód. Do tego dochodzi zmaganie z nieuleczalną chorobą i własną tożsamością: z urodzenia polski Żyd, z zainteresowania awangardzista, w młodości z przekonania komunista, a w wieku dojrzałym katolik. Zmagania z tymi przeciwstawnymi tendencjami charakteryzują całą twórczość Wata. W kontekście życia tak pełnego sprzeczności i pędzonego w zasadzie cały czas na walizkach, określenie pisarza mianem Żyda Wiecznego Tułacza nabiera szczególnego znaczenia.

„Korespondencja” Aleksandra Wata, wybrana i opracowana przez Alinę Kowalczykową, to kolejny, czwarty tom „Pism zebranych” pisarza. Pierwsza część zawiera listy pisane przez autora „Mojego wieku”, druga adresowane do niego. Wśród osób, z którymi pisarz korespondował, byli m.in. Józef Czapski, Jerzy Giedroyc, Jarosław Iwaszkiewicz, Czesław Miłosz. W zbiorze znalazły się także bardzo osobiste listy do i od żony i syna.

Alina Kowalczykowa podkreśla dwa założenia, którymi kierowała się przygotowując wybór korespondencji Wata: z jednej strony była to chęć ukazania przyjaźni, animozji, spraw i wydarzeń istotnych dla pisarza, a z drugiej pragnienie wyeksponowania jego biografii intelektualnej, która wyłania się z toczonych listownie dyskusji.

Tułaczy tryb życia rodziny Watów nie sprzyjał gromadzeniu archiwaliów, a jednak zachowało się ich nadspodziewanie dużo. Najmniej dokumentów przetrwało z lat przewojennych, nieliczne z zesłania do Kazachstanu. Najobfitsza jest korespondencja z czasów powojennej emigracji, ale sporo listów jest niekompletnych.

Szczególnie przejmujący wydźwięk mają listy do najbliższych, żony i syna. Ich tematy są bardzo zróżnicowane: od przyziemnych spraw finansowych, poprzez relacje z międzynarodowych kongresów PEN Clubu, w których i opisy europejskich miast (Wenecji, Florencji, Rzymu, Paryża, Kopenhagi, Weimaru), przez opisy pobytu w sanatorium i sprawozdania z efektów męki twórczej aż po wyrazy ogromnej tęsknoty za rodziną, gorące zapewnienia o miłości do żony i surowe napomnienia adresowane do syna, aby nie sprawiał matce kłopotów. Wstrząsające wrażenie wywiera ostatni, pożegnalny list do rodziny, napisany tuż przed popełnieniem samobójstwa. „Nie ratować”, „Pozwólcie mi umrzeć” apelował, prosząc żonę o przebaczenie, pisząc, że nareszcie uwalnia się od cierpienia, które towarzyszyło mu przez 15 lat (pisarz cierpiał z powodu syndromu Wallenberga, który powodował u niego potworne bóle w lewej połowie twarzy).

W ostatnich latach wzrasta zainteresowanie twórczością Aleksandra Wata, którego życie i dzieło jest autentycznym świadectwem XX wieku. Miejmy nadzieję, że światło dziennie ujrzą kolejne dokumenty, które pozwolą jeszcze lepiej poznać tę niezwykłą postać.

Aleksander Wat, Korespondencja, oprac. Alina Kowalczykowa, Czytelnik 2006